Dziennik: Rozbite szczęście
Zbudziłem się o świcie, gdy pierwsze promienie słońca ledwo przebijały się przez zasłony w naszym mieszkaniu w Zamościu. Gdy żona jeszcze spała, przygotowała śniadanie – cienkie, prawie nieważkie naleśniki. Połowa z mięsem, połowa z serem. Zapach roznosił się po domu, wypełniając go ciepłem. Marek obudził się, gdy aromat dotarł do sypialni. Umył się, usiadł przy stole i z apetytem zjadł naleśniki, popijając je mocną kawą. Po przełknięciu ostatniego kawałka spojrzał na żonę i powiedział:
„Katarzyna, musimy poważnie porozmawiać.”
Ona, właśnie zmywająca naczynia, odwróciła się, wycierając ręce w ścierkę.
„Mów” – odparła, czując, jak w środku rośnie niepokój.
„Odchodzę od ciebie. Sam wniosę o rozwód” – oznajmił spokojnie, ale stanowczo.
„Jak to odchodzisz? Dlaczego? Gdzie?” – Katarzyna zastygła, jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
Sobotni poranek zaczynał się zwyczajnie. Wstała o dziewiątej, cicho, by nie obudzić Marka, i zabrała się za smażenie naleśników. Uwielbiała te chwile – ciszę poranka, zapach jedzenia, przytulność ich domu.
Marek pojawił się, gdy aromat napełnił mieszkanie. W milczeniu zjadł, rozkoszując się kawą, po czym nagle rzucił:
„Katarzyna, odchodzę od ciebie.”
Pomyślała, iż się przesłyszała. Obróciła się, wpatrując się w niego.
„Wiem, iż postępuję podle” – ciągnął Marek, nie podnosząc wzroku. – „Dwadzieścia pięć lat razem, a ja to wszystko niszczę. Ale nie potrafię się powstrzymać. Ona… jest wyjątkowa. Przy niej znów czuję się żywy, młody. Kocham ją, Katarzyno, to szaleństwo szczęścia!”
„Ile lat temu temu twojemu szczęściu?” – spytała zimno, starając się zachować spokój.
„Dwadzieścia osiem.”
„Czyli tylko pięć lat starsza od naszej Oli. I dwadzieścia lat młodsza od ciebie. Ciekawe. Poznałeś już jej rodziców? Cieszą się z wyboru córki? Gdyby Ola przyprowadziła zięcia w twoim wieku, też bym się nie ucieszyła.”
„Po co liczyć lata, skoro miłość jest w sercu?” – wybuchnął Marek, jego głos drżał. – „W tobie nie ma już tej iskry, którą ma Kinga. Żyjesz według starych zasad.”
„Świetnie” – odcięła. – „Rozwodzimy się i dzielimy majątek.”
„Nie musimy nic dzielić” – oponował. – „Mieszkanie zostawiam tobie – Kinga ma swoje, dwupokojowe. Samochód zabiorę, tobie i tak rzadko jest potrzebny.”
„Nie, tak to nie pójdzie” – pokręciła głową. – „Teraz mówisz, iż zostawiasz mi mieszkanie, a za dwa lata wrócisz i zaczniesz walczyć o każdy kubek. Jestem prawnikiem, widziałam takich ‚szlachetnych’. Dzielmy wszystko od razu: mieszkanie i samochód. Pieniędzy nie mamy – wszystko dałyśmy Oldze na kredyt.”
Marek był oszołomiony jej spokojem. Spodziewał się łez, krzyków, oskarżeń, ale Katarzyna tylko pomogła mu spakować rzeczy. Na pożegnanie życzyła mu szczęścia, ale gdy drzwi się zamknęły, puściła łzy. Dwadzieścia pięć lat razem – przez euforii i smutki. Zawsze myślała, iż u jego boku jest bezpieczna. A teraz – pustka.
„Jaka tu samotność?” – pomyślała, ocierając łzy. – „Mam Olę, zięcia, wnuczka Kubę.”
Siedziała w sypialni wśród porozrzucanych rzeczy, które Marek pośpiesznie pakował. Wspomnienia nadeszły falą. Ich ślub – Katarzyna na drugim roku studiów, Marek na czwartym. niedługo urodziła się Olga. Mieszkali w akademiku, przekazując sobie dziecko, by zdążyć na zajęcia. Potem, z pomocą dziekanatu, zapisali córkę do żłobka.
Ich pierwsze mieszkanie – ciasny pokój w komunale. Sypialnia, kącik dla dziecka i maleńka kuchnia na osiemnastu metrach. Toaleta na korytarzu, prysznic w piwnicy. Wtedy Marek nie narzekał na brak „iskry”.
Rozwód był szybki. Sprawa o podział majątku też się nie ciągnęła. Samochód sprzedali od razu, a trzypokojowe mieszkanie udało się sprzedać dopiero po trzech miesiącach – długo nie było chętnych.
Katarzyna kupiła sobie przytulne dwupokojowe w tej samej dzielnicy. Musiała wziąć niewielki kredyt, ale sobie poradziła. Czasu było więcej – po pracy często nie wiedziała, czym się zająć. Wróciła do starego hobby – szydełkowania, zaczęła więcej czytać.
Pewnego dnia zadzwoniła przyjaciółka Basia, z którą od lat się nie widziały, i zaproponowała wspólne wyjścia na basen. Woda naprawdę leczyła. Po kilku miesiącach Katarzyna poczuła, jak wraca do niej spokój i pewność siebie. Praca przynosiła radość, życie się układało.
O Marku myślała coraz rzadziej. Próbował dzwonić, ale poprosiła, by tego nie robił.
Minęły trzy lata. Urodziny Katarzyna świętowała w kawiarni z dwiema przyjaciółkami.
„Nie żałujesz rozwodu?” – spytała Aneta.
„A mam wybór?” – uśmiechnęła się gorzko.
„Chodzi mi o coś innego. Teraz jesteś sama. Lepiej czy gorzej niż wcześniej?” – doprecyzowała.
„Nie zastanawiałam się” – odparła. – „W niektórych sprawach lepiej: nie kręcę się jak wiewiórka w kołowrotku, mam czas dla siebie. Ale samotność nie zawsze jest przyjemna. Dobrze, iż Kuba jest.”
Nie kłamała. Czasem, spacerując po Zamościu lub galerii handlowej, widziała starsze pary trzymające się za ręce. Kiedyś myślała, iż ona i Marek będą tacy. Ale los zadecydował inaczej.
„A wiesz coś o Marku?” – spytała Aneta.
„Nie, trzy lata go nie widziałam” – odpowiedziała. – „Ola wspomniała, iż spotkała go z tą kobietą w sklepie.”
„A jego pani Kinga urodziła mu syna” – dodała druga przyjaciółka, Beata.
„Marek zawsze chciał syna. Więc jest szczęśliwy” – powiedziała spokojnie.
Tydzień później, w niedzielę, Katarzyna sprzątała kuchnię po wizycie Oli z rodziną. Zbierała talerze, by je umyć, gdy zadzwoniono do drzwi. Myśląc, iż Olga coś zostawiła, otworzyła – i zastygła. Na„Przyszedłem, bo tęsknię” – powiedział Marek, a w jego głosie zabrzmiało coś, czego Katarzyna nie słyszała od lat – prawdziwa skrucha.