Podzieliłam półki w lodówce z teściową: rozgorzał skandal — „To jakieś bzdury, choćby w akademiku tak nie było!”

twojacena.pl 7 godzin temu

Zaproponowałam teściowej podział półek w lodówce — i zaczęła się awantura. „Co za głupoty! choćby w akademiku nie było takiego absurdalnego pomysłu!”

Cztery lata. Tyle właśnie minęło, odkąd mieszkam z mężem i naszą dwuletnią córeczką pod jednym dachem z jego matką — Zenobią Kazimierą. W starej trzypokojowej kawalerce na obrzeżach Poznania. Mieszkamy tak, bo nie stać nas na inne mieszkanie. Mój mąż pracuje jako zwykły mechanik, ja jestem bibliotekarką w miejscowej szkole. Pensje ledwo starczają na pieluchy, chleb i rachunki. choćby gdybym wzięła drugi etat, nie byłoby nas stać na wynajem. Więc znosimy. Każdego dnia.

Starałam się być wdzięczna. W końcu Zenobia Kazimiera to nie obca kobieta. I choć ma trudny charakter, jest babcią naszej córeczki. Pomaga — czasem zajmie się nią, gdy biegam do apteki czy do przychodni. Ale z upływem czasu robi się coraz trudniej. Chodzimy jak po polu minowym. Najmniejsze nieostrożne słowo — i wybuch. Najpierw były drobiazgi: nie umyłam talerza od razu po kolacji, nie wytręłam blatu. Potem przyszły pretensje: „Znów twoje kluski się zepsuły”, „Dlaczego zjadłaś mój jogurt?” — choć choćby go nie otwierałam.

Znosiłam. Naprawdę. Ale kiedyś, gdy znów oskarżyła mnie, iż jej rosół „zniknął”, pękłam. Zaproponowałam podział lodówki. Szczerze i spokojnie: górna półka dla niej, środkowa dla nas. Ona gotuje dla siebie, my dla siebie. Żadnych wzajemnych zarzutów. Każdy swoje.

Zenobia Kazimiera zastygła, a potem wybuchnęła:

— Co ty pleciesz?! choćby gdy mieszkałam w akademiku z sześcioma dziewczynami w pokoju, nikt nie dzielił lodówki! Wszystko było wspólne. Wy jesteście rodziną czy współlokatorami?! Ja gotuję zupę, a wy mi mówicie: „Dziękujemy, mamy swoje”? Jak wytłumaczysz dwulatce, iż banan na dolnej półce jest babci i nie wolno go ruszać?! Co za nonsens! Nie w moim domu!

I tak — w jej domu. Przypomina nam o tym codziennie. jeżeli spróbujemy coś zmienić — choćby powiesić nowy ręcznik czy przesunąć kubek — od razu słyszymy: „To moje mieszkanie. Będzie tak, jak ja każę”. Żadnych niedomówień. Mówi wprost.

Z drugiej strony — ona wie, gdzie kupić najtańsze mięso, w którym sklepie jest promocja na twaróg, a gdzie warzywa w przecenie. Biega po targowiskach z rozpisanym harmonogramem i zawsze przynosi tanie zakupy. Czasem zazdroszczę — nie mam czasu ani siły na takie bieganie. Kupuję to, co jest blisko. I tak, drożej. A ona — jak snajper: wyceluje, wyczeka, zdobędzie. Tylko potem to wszystko staje się powodem do wyrzutów. „Ja się starałam, a wy tylko marudzicie!”

Próbowałam rozmawiać z mężem. Sugerowałam: wynajmijmy cokolwiek, choćby kawalerkę na końcu miasta. Byle osobno. Ale on nie chce. „Nie damy rady. Mama sobie nie poradzi. Będzie obrażona…” — i tak za każdym razem. On boi się jej urazić, a ja codziennie czuję, jak mnie rani. Tylko o mnie nikt nie myśli.

Teściowa mówi, iż wspólne obiady cementują rodzinę. Ale u nas kończą się krzykami, trzaśnięciem drzwi i tygodniową ciszą. Czasem marzę tylko o tym, żeby usiąść i zjeść w spokoju. Bez strachu, iż ktoś rzuci: „Po co to zjedliście? Zostawiłam na jutro!” Albo: „Znowu nie wytarłaś stołu!”

Jestem zmęczona. Ale nie mam wyjścia. Utknęliśmy między pokoleniami, między biedą a koniecznością znoszenia. Chcę uciec. Chcę żyć, nie tylko wegetować. Ale póki co zostaje tylko jedno — czekać. Czekać, aż córeczka podrośnie, aż mąż się ośmieli, aż uzbieramy na czynsz…

I za każdym razem, gdy otwieram lodówkę, nie słyszę skrzypienia drzwiczek. Słyszę krzyk: „W tym domu wszyscy będą robić tak, jak ja każę!”

Idź do oryginalnego materiału