— Szymek, pamiętasz, iż w ten weekend przyjeżdża twój brat z żoną? — przypomniała mi Kasia, moja żona, stojąc przy kuchence z garnkiem w rękach.
— Pamiętam. Oczywiście, iż pamiętam — bąknąłem, choć zupełnie o tym zapomniałem. Po prostu zbyt dobrze się żyło bez przypominania o Marku.
Każdego lata mój brat zjawiał się z żoną w naszym domu pod Poznaniem, niby na „wypoczynek” — choć potem my z Kasią dochodziliśmy do siebie przez cały tydzień. Przywoził ze sobą… nie tyle żonę, co wrażenie, iż to ty jesteś gospodarzem własnych urodzin, na których musisz jeszcze gotować i zabawiać gości.
Przyjechali trzy godziny wcześniej niż umówieni. Już przy bramie rozległ się jego głos:
— O rany, jakie gorąco, Szymon! Twoja działka to piękność! Zaraz powieszę skarpety tam, niech się przewietrzą.
Zdjął skarpety i powiesił je na oparciu ogrodowego krzesła. Kasia otworzyła szeroko oczy. Ja tylko westchnąłem.
— Obiad gotowy? — od razu zapytał brat.
— Właśnie dopiero z powodu śniadania wstaliśmy — odpowiedziałem.
— No nic, my z Grażynką coś przywieźliśmy! Patrz — eklerki, termin ważności do jutra, ale za to promocja! I arbuz — za pół ceny! Zaparz herbaty!
Gdy myłem ręce, on już jadł arbuza, cmokając głośno. Sok spływał mu po brodzie, wycierał go ręką. Kasia stała jak rażona piorunem.
— No to my pójdziemy sobie do naszego pokoju, odpoczniemy, jak ostatnim razem, co? — I nie czekając na odpowiedź, skierował się do sypialni. Do naszej sypialni. Gospodarskiej.
Spojrzałem tylko na Kasię.
— Mówiłeś, iż ma problemy z kręgosłupem, a u nas materac dobry… — szepnęła.
— Szymek, no po prostu przetrzymamy te dwa dni — dodała, widząc moją minę.
W tamtej chwili zrozumiałem: to będą najdłuższe dwa dni w moim życiu.
Wieczorem dojechała nasza córka Weronika z mężem Krzysztofem i dziećmi. Chłopcy, Tomek i Franek, radośnie biegali po domu, pokazując plecaki z zabawkami i prowiantem na pociąg — rano mieli jechać na kolonię.
Obiad przeciągnął się do wieczora: Krzysztof grzebał przy samochodzie, Marek z Grażynką drzemali, podczas gdy my czekaliśmy. Przez chwilę wszystko wydawało się normalne: kiełbaski z grilla, śmiechy, dzieci. Aż do tego momentu.
— Werka, nie widziałaś kluczy od auta? Przecież położyłem je tutaj, na stół… — zaniepokojony powiedział Krzysztof, przeszukując kieszenie. — Bez nich nie pojedziemy, a pociąg za dwie godziny.
Zaczł się chaos. Przewróciliśmy cały dom do góry nogami, choćby lodówkę odsunęliśmy. Dzieci były bliskie płaczu. Tylko jedna osoba zachowała spokój: Marek, kończący swoją porcję kiełbasek.
— U was zawsze tak wesoło? — zaśmiał się. — Dobrze, iż my z Grażką nie mamy wnuków — oszalelibyśmy!
Kasia przygryzła wargę, a Weronika podeszła do mnie i szepnęła:
— Tato, mogę nacisnąć przycisk na pilocie? jeżeli klucze są w pobliżu, zapiszczy.
Krzysztof wyszedł do samochodu, a my zamarliśmy w domu. I wtedy — usłyszeliśmy. Cichy pisk. Skądś z kanapy. Nie — z fotela. Nie — z torby Marka.
— Wujku Marku, to twoja torba? — zapytała Weronika.
— Moja, naturalnie. I co z tego?
— Dźwięk stąd… Mogę zajrzeć?
— Co ty, dziewczynko, jak one tam mogły trafić? — zaśmiał się.
Weronika nie wytrzymała — rozsunęła zamek i wyjęła klucze. Nasze. Z breloczkiem.
— Krzysiek! Znalazły się! Szybko, do auta!
Wypadli na zewnątrz. Odwróciłem się do brata:
— Jak klucze wylądowały w twojej torbie?
— No co ty, Szymon, skąd mam wiedzieć… Pewnie Grażyna pomyliła, uznała, iż nasze — i spojrzał na żonę.
— Tak było! Zobaczyłam, leżą, myślę, iż zgubione, i włożyłam do twoich. Czy to powód do awantury?
Po ich wyjeździe siedziałem z Kasią na tarasie.
— Widziałaś, jak odjechali? choćby się porządnie nie pożegnali…
— Szymek… No ale to twój brat. Zawsze taki był. Pamiętasz, jak w dzieciństwie zasłaniał cię przed tatą?
Westchnąłem. Pamiętałem. Ale teraz był dorosłym mężczyzną, który jadł nasz ser, spał w naszym łóżku i chował klucze do cudzego samochodu.
Nazajutrz obudził się wcześnie, jak zawsze.
— My z Grażynką już po śniadanie! Skubnęliśmy tę szynkę i ser, co stał w lodówce. O rany, u was tak przyjemnie, jak w sanatorium! Szkoda, iż musimy jechać…
Gdy brama zamknęła się za ich samochodem, Kasia usiadła na schodach i powiedziała:
— Gościom, Szymek, cieszymy się dwa razy. Pierwszy raz — gdy przyjeżdżają. A drugi — gdy odjeżdżają.
Skinąłem głową. I pierwszy raz od dwóch dni — uśmiechnąłem się.