**Podróż nad morze**
Marian Witold Nowak w pięćdziesiątym dziewiątym roku życia został wdowcem. Córka od razu po pogrzebie matki zaproponowała, żeby się do niej przeprowadził.
– Tato, przyjedź do nas. Jak ty tu sam będziesz? Trudno ci będzie. Choć na pierwsze dni przyjedź, ochłoniesz…
– Dziękuję, córeczko, ale nie przyjadę. Nie martw się o mnie. Nie jestem niedołężnym starcem, dam sobie radę. Co ja tam u was będę robił? Lepiej ty zostań u mnie trochę dłużej – Marian popatrzył na córkę z nadzieją.
– Tato, tam Jacek z Rafałem sami. U Jacka trudny wiek, Rafał ma pracę… Muszę jechać – z żalem powiedziała Kinga i przytuliła ojca.
– Rozumiem. – Marian poklepał córkę po dłoni.
– Tato, jak coś będzie potrzebne, od razu dzwoń. Obiecujesz?
– Co mi samemu będzie potrzebne? Obiad ugotuję, pranie zrobi pralka, umyję podłogi. Jak Wiesia chorowała, wszystkiego się nauczyłem. Tylko podpowiadała. Czy u mnie brudno? – W głosie Mariana zabrzmiała uraza.
– Co ty, tato, u ciebie bardzo czysto. Nie gniewaj się, po prostu się martwię. – Kinga przytuliła się do ramienia ojca.
– Nie zalewam się żałobną wódką. Za młodu nie piłem, a teraz już za późno zaczynać. Nie martw się, jedź.
Tym sposodem się rozstali. Marian spakował córce jedzenie na drogę. Kinga uniosła ciężką torbę.
– Tato, po co tyle? U nas wszystko jest.
– Spróbuj odmówić matce. Bierz, przyda się. Pociąg cię zawiezie, a tam Rafał cię odbierze – burknął bez złości.
Na dworzec dotarli na kilka minut przed odjazdem pociągu. Konduktorka sprawdziła bilet i poprosiła o wejście do wagonu, bo za chwilę rusza.
Kinga ostatni raz przytuliła ojca, pocałowała w szczeciniasty policzek. Nerwowo wzięła torbę z jego ręki, ukrywając łzy. gwałtownie weszła do wagonu. Gdy konduktorka zamykała drzwi, machała ojcu i uśmiechała się przez łzy.
Marian długo patrzył, jak pociąg, nabierając prędkości, zmieniał się w punkt, aż w końcu zniknął. Ściskało go w piersi od bólu i tęsknoty. I tak został sam. Dopóki córka była blisko, udawał twardego, ale teraz dał upust łzom. Wokół słychać było głosy, śmiechy, ludzie się spieszyli, a on szedł do przystanku autobusu jak przez pustynię, niczego nie widząc.
„Ach, Wiesiu, jak ja teraz bez ciebie żyć? Może źle zrobiłem, iż nie pojechałem z Kingą?” Gdy doszedł do przystanku, postanowił iść do domu pieszo, odwlekając spotkanie z pustym mieszkaniem.
Powoli szedł pyłową ulicą, wspominając, jak poznał Wiesię…
***
Od szkoły Marek był zakochany w Kai, delikatnej dziewczynie z mnóstwem złocistych piegów na twarzy i rudymi włosami. Piegów nie traciła choćby zimą, tylko bladły. Marek nazywał ją pieszczotliwie słoneczkiem.
W ostatniej klasie jej ojcu wykryli gruźlicę płuc. Lekarze radzili, żeby przeprowadzili się do ciepłego klimatu, z dala od wilgotnej średniej strefy. Rodzice Kai gwałtownie sprzedali mieszkanie i wyjechali na południe, nad Bałtyk. Tam kupili dom.
Na początku często do siebie pisali. Gdy tylko matka wchodziła do pokoju, Marek albo marzył, patrząc przez okno, albo pisał list. W każdym obiecywał Kai, iż następnego lata na pewno do niej przyjedzie. Matka krzyczała, iż zamiast uczyć się do egzaminów na studia, zajmuje się głupotami. Marek ledwo ją słyszał – był już tam, z Kaią.
Po pierwszym roku pojechał na obóz pracy, żeby zarobić na podróż, nie prosząc rodziców o pieniądze. Wrócił w połowie sierpnia chudy i opalony, i od progu oznajmił, iż jedzie na południe, do Kai.
Matka przyjęła to z oburzeniem.
– Nie puszczę cię samego. Najpierw napisz, uprzedź, zapytaj jej rodziców o zgodę. Wpadniesz jak śnieg na głowę. Minął rok, wszystko mogło się zmienić.
Telefony komórkowe jeszcze nie istniały, a stacjonarne mieli nieliczni, tym bardziej w prywatnym domu. Marek musiał napisać kolejny list, czekając z niecierpliwością na odpowiedź, żałując, iż wcześniej nie wpadł na ten pomysł.
Gdy odpowiedź przyszła, okazało się, iż zdobyć bilet na pociąg było prawie niemożliwe, nie mówiąc o powrotnym. Wszyscy jakby się zmówili, żeby resztę lata spędzić nad morzem. I tak Marek nigdy tam nie dojechał.
Urażony na rodziców i cały świat, napisał Kai, iż następnego lata zadba o bilety z wyprzedzeniem i na pewno przyjedzie, iż mają przed sobą przyszłość…
Kaja nie odpowiedziała. Marek cierpiał, opryskiwał się na rodziców, pisał list za listem, ale odpowiedzi nie dostał.
W deszczowy jesienny poranek Marek pędził na przystanek i wpadł na dziewczynę. Z zaskoczenia upuściła torbę prosto w kałużę. Na zajęcia tego dnia nie poszedł.
On i Wiesia siedzieli w kawiarni i rozmawiali. Z nią było łatwo, jakby znał ją od zawsze. Ona też się uczyła, tylko w szkole pielęgniarskiej. Jej torba i książki suszyły się na kaloryferze przy oknie.
– Nie przegapiłaś nic ważnego przez mnie? – ocknął się Marek.
– Kolokwium z anatomii. Wykładowca surowy, i tak bym nie zdała – odparła lekko Wiesia.
Marka urzekły jej ciemne oczy. Wpatrywał się w nie jak w otchłań, nie widząc dna. Przez jakiś czas jeszcze myślał o Kai, ale była daleko, a nowa miłość tuż obok.
Matce Wiesia od razu się spodobała. Skromna, poważna, z dobrym zawodem. Nie bała się oddać jedynego syna pod jej opiekę. Ich miłość była spokojna i równa, jak ona sama. Razem dostali dyplomy i od razu się pobrali. Rok później Wiesia urodziła córeczkę.
Kaja czasem mu się śniła. Budził się niespokojny, rozgrzany, ale zaraz się uspokajał. Obok była Wiesia i mała Kinga. Pewnie i Kaja dawno miała swoją rodzinę. Nie było o czym żałować. Jak wyszło, tak wyszło.
***
Wróciwszy do domu, Marian postanowił nie poddawać się smutkowi, od razu zabrał się za sprzątanie: zdjął czarne tkaniny z luster, wrzucił pościel, na której spała córka, do pralki, otworzył szeroko„Może jednak kiedyś znów się spotkamy, Wiesiu, i opowiesz mi, jak było po drugiej stronie” – pomyślał Marian, zamykając oczy, a uśmiech rozjaśnił jego twarz, gdy światło w pokoju powoli przygasało.