**Prezent z nutą bólu**
W kuchni siedzieli przy kolacji Ewelina i jej mąż, Marek. Wieczór był spokojny, czajnik stygł na kuchence, a przez okno ciągnęło chłodem wczesnej jesieni. Nagle zadzwonił telefon. Marek spojrzał na wyświetlacz — nieznany numer.
— Ciekawe, kto mnie potrzebuje o tej porze? — mruknął.
— Odbierz, a się dowiesz — uśmiechnęła się Ewelina, nie przywiązując do tego wagi.
Marek wstał i wyszedł do przedpokoju. Po kilku minutach wrócił — blady, z pustym wzrokiem, jakby zobaczył coś, co nie mieściło się w granicach codzienności.
— Co się stało, Marek? — Ewelina zerwała się z krzesła. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha!
— Ewelina… Mam córkę. Muszę po nią jechać…
Kiedyś miał rodzinę. Danuta, jego pierwsza żona, urodziła mu córeczkę — Zosię. Jednak już dwa lata po narodzinach dziecka ich małżeństwo zaczęło się rozpadać. Danuta wybuchała, oskarżała go o wszystko: iż zarabia za mało, iż nie poświęca jej czasu, iż „nic nie robi w domu”.
Starał się. Dla Zosi, dla rodziny. Wielu mówiło, iż to może być depresja poporodowa. Że trzeba iść do lekarza. Ale Marek wiedział — Danuta taka była jeszcze przed urodzeniem dziecka. Teraz tylko się pogorszyło.
Nie uśmiechała się. Nigdy. choćby gdy bawiła się z Zosią — nie była to czułość, ale obowiązek. Wszystko w Marku ściskało się, gdy to widział.
Kiedy w desperacji zasugerował Danucie terapię, ta wybuchła:
— Co, uważasz, iż jestem wariatką?!
To była ostatnia kropla. Wniósł o rozwód. Danuta, jakby z zemsty, wyjechała z córką do innego miasta. Nie zostawiła adresu. Nie wystąpiła o alimenty. Zniknęła.
Próbował szukać. Ale wspomnienia rozmów z byłą żoną były tak ciężkie, iż w końcu się poddał. Uwierzył, iż dla córki będzie lepiej z matką. Nie miał pojęcia, jak bardzo się mylił…
Danuta nie wybaczyła. Jemu ani życiu. Gniew, który nosiła w sobie, zatruł wszystko. I Zosię też.
Dziewczynka dorastała w domu, gdzie nie było świąt, przytuleń ani radości. O urodzinach pierwszy raz usłyszała w przedszkolu.
— Mamo, dziś Krzyś ma urodziny! Dostał samochód! A ja dostanę prezent?
— Nie — odcięła Danuta. — To ja cię rodziłam. Mnie należy się świętowanie. Nie zadawaj głupich pytań.
Święta Mikołaja nie obchodzili. Śmiech był zakazany. Cukierki — luksus. choćby bajki nie były mile widziane. Życie było szare, pełne napięcia, a nikt nie wiedział, iż mała Zosia w tajemnicy marzyła: gdy dorośnie, kupi sobie całą paczkę cukierków.
Sąsiedzi unikali Danuty. Nikt jej nie lubił, bali się jej. Mówili: „Coś z nią nie tak”. I mieli rację.
Pewnego dnia Danucie zrobiło się słabo. Nie ufała lekarzom, wezwała pogotowie za późno. Zabrano ją, nie obiecując niczego. Przed wyjazdem podała sąsiadce imię i nazwisko ojca Zosi oraz miasto, w którym mieszkał.
Zosia została z tą kobietą. Cicha, zamknięta w sobie, choćby nie zrozumiała, iż mama nie wróci.
Opieka społeczna gwałtownie odnalazła Marka. Był już pół roku żonaty z Eweliną. Gdy usłyszał, iż ma córkę, którą może zabrać, nie wahał się ani chwili.
— Jadę. Muszę ją zabrać — powiedział Ewelinie.
— Oczywiście. Pojadę z tobą, jeżeli chcesz. Albo zostanę. Ale musisz być przy niej.
Zosia nie pamiętała ojca. Bała się — a jeżeli będzie gorzej niż z mamą? Ale gdy drzwi otworzyły się, a Marek wszedł, nie sam, ale z ogromnym pluszowym kotem i paczką cukierków, jej oczy rozbłysły.
Słodycze. Ciepło. Dobro. Jej małe serce zdecydowało: zły człowiek nie przyniósłby cukierków.
Gdy bawiła się nową zabawką, sąsiadka opowiadała o zmarłej Danucie. Marek słuchał, zaciskając pięści. W gardle miał gulę. Boże, dlaczego się poddałem? Dlaczego nie walczyłem?
W ciągu kilku dni dopełnili formalności. Zosia zamieszkała z ojcem. Następnego dnia Marek zapytał przy śniadaniu:
— Niedługo masz urodziny. Co chciałabyś dostać?
Dziewczynka zmieszała się.
— Nie wiem. Nigdy nie miałam prezentów. Nie świętowaliśmy…
Upuścił łyżkę.
— Jak to? Dlaczego?
— Mama mówiła, iż nie zasłużyłam. Że to nie moja zasługa, iż się urodziłam.
Marek wstał od stołu i wyszedł w milczeniu. Ewelina podążyła za nim. Stał w kuchni, oparty o blat, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Prosiła mnie… tylko o cukierki. Cukierki, Ewelina! To, co każde dziecko powinno mieć. Boże, jak mogłem na to pozwolić?..
— Nie obwiniaj się. Ważne, iż teraz jest w domu. Z tobą. Z nami — szepnęła Ewelina, obejmując go. — Oddamy jej wszystko. choćby to, czego nigdy nie miała.
Tydzień później w domu panowała przyjęcie. Balony, girlandy, zapach ciasta. Zosia skończyła siedem lat. Obudziła się — i pomyślała, iż śni. Pokój udekorowany, na stole tort ze świeczkami. Przytulali ją, winszowali, śmiali się. A ona śmiała się w odpowiedzi.
Po raz pierwszy.
W parku jeździła na karuzeli, jadła watę cukrową, dostawała prezenty. Siedem. Jeden za każdy rok bez radości.
Marek płakał w samochodzie, gdy Ewelina kołysała Zosię zasypiającą na jej ramieniu.
— Nigdy więcej jej nie puszczę — powiedział. — To moja szansa, by naprawić wszystko.
Minął miesiąc. Zosia biegała już po domu z Eweliną, śmiała się, nazywała ją „ciocią Ewą”, pomagała w gotowaniu.
Rok później przy śniadaniu zapytała nagle:
— Mogę nazywać cię mamą?
Ewelina o mało nie upuściła filiżanki.
— Oczywiście, słoneczko — szepnęła, mocno przytulając dziewczynkę.
I wtedy Marek zrozumiał — jego rodzina stała się pełna. A w domu znów zagościło światło.