13 stycznia
Pod mroźnym niebem Wisły
Kamila rozkładała rzeczy na sprzedaż na OLX. Nie z biedy — po prostu miała dość patrzenia na nie każdego dnia. Te przedmioty trzymały wspomnienia. O ludziach, którzy zniknęli z jej życia. O czasach, które rozpłynęły się jak śnieg na dłoni. O niej samej — tej, która została w przeszłości. Stary sweter z golfem, którego nikt nie nosił. Płaszcz z przetartym łokciem. Patelnia, podarowana na urodziny, a nigdy nieużywana. Zajmowały szafy, kąty, sam powietrze w jej mieszkaniu.
Fotografowała je przy oknie — tam światło było łagodniejsze niż na zewnątrz. Rozwieszała na wieszakach, prostowała zagniecenia, czasem choćby brała żelazko. Jakby od jej starania zależało, czy te rzeczy znajdą nowy dom, czy trafią na śmietnik. Chciała, żeby ktoś, przeglądając ogłoszenia, zatrzymał się i pomyślał: „To moje. Tego potrzebuję”.
Pewnego wieczora odezwał się mężczyzna. Wiadomość była krótka, bez zbędnych słów: „Sweter jeszcze dostępny?” Było późno, prawie jedenasta. Jakby długo się wahał, zanim napisał, jakby to była jego ostatnia szansa.
Odpowiedziała: „Tak, jest”. Poprosił o adres i dodał: „Będę za chwilę”. Bez pytań, bez targowania się — tylko suchy komunikat: „Proszę czekać”.
Kamila ledwo zdążyła posprzątać resztki kolacji. Gdy zadzwonił do domofonu, jej ręce jeszcze pachniały cebulą. Otarła je o ręcznik, poprawiła włosy, narzuciła leżący sweter i otworzyła drzwi.
W progu stał mężczyzna około pięćdziesiątki, w wypłowiałej kurtce i ze zmęczonym spojrzeniem. Jego oczy nie szukały jej twarzy, ale zdawały się czepiać czegoś niewidzialnego — słowa, ciepła, czegoś, co dawno zginęło.
— Dobry wieczór. Przyszedłem po sweter. Ten ciemnozielony, z wzorem.
— Proszę wejść, zaraz przyniosę. Jest w pokoju — powiedziała, ustępując miejsca.
Został w progu, jakby nie śmiał przekroczyć niewidzialnej granicy.
— U pani tak przytulnie. Ciepło. U mnie kaloryfery ledwo grzeją. Ciągle obiecuję sobie naprawić, ale nie ma czasu.
— Z ogrzewaniem teraz krucho — odparła, idąc po sweter. — Musiałam kupić farelkę, inaczej bym nie wytrzymała.
Wróciła z dwoma swetrami — zielonym i jeszcze jednym, granatowym.
— Proszę spojrzeć. Może ten też będzie pasował? Gruby, prawie nowy. Nie gryzie.
Przymierzył je, nie zdejmując płaszcza. Milczał, patrząc w lustro. Potem szepnął tak cicho, iż ledwo usłyszała:
— Żona zawsze takie wybierała. Sam nie potrafię. Bez niej wszystko jest… obce.
Kamila skinęła głową, nie wypytując. Tylko poprawiła kołnierz granatowego swetra, żeby lepiej leżał.
— Który weźmie pan?
— Oba, jeżeli można. Jeden dla mnie. Drugi dla znajomego. U niego nieszczęście — pożar, wszystko spłonęło. Teraz rodzina koczuje u obcych. Dzieci choćby kurtek nie mają. Zbieramy, co się da.
Chciała powiedzieć: „Niech pan weźmie za darmo”, ale on sięgnął już do kieszeni po pieniądze, jakby przewidział jej słowa i chciał je uprzedzić.
— Ile?
Podziękował sumę niższą niż w ogłoszeniu. Podał pomięte banknoty, nie podnosząc wzroku. Jego dłonie były szorstkie, spękane, jak u tych, którzy pracują na wietrze i mrozie.
— Dziękuję.
— Mam nadzieję, iż swetry ogrzeją — odparła cicho.
Skinął, ale nie ruszał się z miejsca. Patrzył w podłogę, aż nagle podniósł wzrok.
— Wie pani… to pewnie zabrzmi głupio. Ale u pani jest tak… spokojnie. Pachnie domem. Jakby ktoś czekał. Jakby wciąż było dokąd wrócić.
Kamila zastygła. A potem, nieoczekiwanie dla samej siebie, powiedziała:
— Napije się pan herbaty? Właśnie zaparzyłam. Z bergamotką i miodem. Mocna, ale ciepła.
Zawahał się, w końcu skinął:
— jeżeli z cytryną. I jeżeli nie będę przeszkadzał.
Siedzieli w małej kuchni. Mówił — urywanie, skacząc z tematu na temat. O przyjacielu, któremu spłonął dom. O pracy w magazynie, gdzie zimno przechodzi aż do kości. O tym, jak szukał ciepłych ubrań, bo zima nie czeka. Kamila słuchała i zdawało jej się, iż przypomina sobie, jak to jest — rozmawiać z kimś, kto nie spieszy się wyjść. Kto nie zerka na telefon, nie szuka pretekstu, by uciec. Kto po prostu dzieli z tobą ten wieczór, tę herbatę, tę odrobinę ciepła.
Dolewała herbaty, dodawała miodu, zadawała pytania. Proste, niemal banalne. Odpowiadał, a w jego głosie było zdziwienie, jakby zapomniał, jak to — gdy ktoś pyta o jego życie. Między ich słowami, między łykami herbaty, rodziła się cisza — nie ciężka, ale żywa, ciepła jak oddech.
Po godzinie wstał. Ostrożnie, jakby bał się zniszczyć coś kruchego. Na pożegnanie powiedział tylko:
— Dziękuję. Nie tylko za swetry. Za… to.
Kamila została w kuchni. Dopijała herbatę, patrząc, jak filiżanka powoli stygnie. Potem weszła do pokoju. Tam, na krześle, leżał trzeci sweter — szary, najstarszy. Pachniał przeszłością, tym, gdzie był ktoś, kto też umiał słuchać. Wzięła go, przeciągnęła palcami po miękkiej wełnie i schowała z powrotem do szafy.
Nie chciała go już sprzedawać.
**Dziś znów zrozumiałem, jak mało trzeba, by człowiek poczuł się mniej samotny. Czasem wystarczy sweter, herbata i zwykła chwila, w której ktoś nie odchodzi.**