**Dziennik, 15 maja**
Zaczęłam naprawdę wierzyć, iż to ze mną coś nie tak. Że jestem jakaś nieudana – niezgrabna, niefeminina, nieporadna. A on… on tylko to zauważał, dbał, chciał, żebym była lepsza. Minęły dwa lata i nagle jakby zasłona mi spadła z oczu – zrozumiałam, iż problem wcale nie leży po mojej stronie. To on, mój własny mąż, każdego dnia chodził z lupą i szukał pretekstu do krytyki. I robił to niby „dla mojego dobra”.
Twierdził, iż mówi mi te rzeczy tylko dlatego, iż mnie kocha. „Jeśli nie ja, to ktoś inny cię skrytykuje, ale wtedy będzie ci jeszcze gorzej” – mawiał. Wygodna teoria, prawda?
Pierwsza była moja postawa – miałam się garbić i chodzić jak niedźwiedź. Powiedział to niby żartem, z uśmiechem. Ale ja, wrażliwa, wzięłam to sobie do serca. Zapisałam się na basen, potem na taniec towarzyski. Wszystko, by stać się bardziej „elegancką”. Dla mnie to było ważne.
Minęły miesiące, zaczęłam widzieć zmiany, choćby koleżanki w pracy mówiły, iż wyglądam promiennie. A on? Tylko skinął głową. „No, dobrze. Kontynuuj”. Żadnego uznania, żadnej czułości, jakby to była moja obowiązkowa powinność.
Potem znalazł nowy „problem” – mój głos. „Za wysoki”, „denerwuje”, „brzmi jak nauczycielka od przyrody”. Znowu – niby żartem, z ironicznym uśmieszkiem. A mnie to bolało. Unikałam rozmów przez telefon, mówiłam ciszej do znajomych. W końcu poszłam na lekcje śpiewu. Nauczycielka tylko wzruszyła ramionami: „Pani głos jest zupełnie normalny. Kto pani wmówił coś takiego?”. Ale ja już uwierzyłam, iż to we mnie tkwi błąd. Każde jego słowo brałam za prawdę.
Potem poszło jak po sznurku: policzki „za pełne”, makijaż „tanio wygląda”, choć prawie nie używam kosmetyków. Narzekał na wszystko: jak gotuję, jak układam pranie, jak się śmieję… Każda część mnie, kobiety, którą niby „kochał”, była dla niego powodem do zgryźliwości. Gdy spytałam wprost, czy przypadkiem nie chce odejść, oburzył się: „Jak możesz! Przecież ja tylko chcę dla ciebie dobrze!”.
Ale wiecie co? choćby moi wrogowie nie mówili o mnie tyle złego, co człowiek, który nazywał się moim mężem. A gdy raz odparowałam, iż sam przytył i mógłby się zastanowić nad sobą – zaniemówił, skamieniał, aż w końcu syknął: „Tego się po tobie nie spodziewałem”.
Wtedy zrozumiałam: on chciał tylko posłusznej ofiary, wiecznie wdzięcznej, iż ktoś ją w ogóle „toleruje”. A ja nie jestem ofiarą. Nie chcę się już poprawiać, przepraszać, naginać do jego wymagań. Chcę po prostu żyć. Oddychać.
Złożyłam pozew o rozwód. On wciąż chodzi naburmuszony, milczy. Ale to już nieważne. Ważne, iż znów czuję, iż mogę być sobą. I to mi wystarczy.
**Lekcja na dziś:** Miłość nie powinna być ciągłym testem na niedoskonałość. Prawdziwy związek to przestrzeń, w której możesz być sobą – bez lęku, bez tłumaczeń.