Pochwały dla moich przetworów, ale rozdaje je jak swoje.

newskey24.com 2 dni temu

Całe życie spędziłam w małej wiosce pod Lublinem. Od dziecka ziemia była dla mnie nie tylko pracą, ale prawdziwą ucieczką. Leczy, daje siłę, gdy wszystko się wali. Gdy dłonie grzebią w glebie, a plecy bolą od wysiłku – głowa odpoczywa. Tak żyję. Wiosną – grządki. Lato – upał i walka z chwastami. Jesień – plony, przetwory, zamrażarki, słoiki, nakrętki, przyprawy.

Mam duży ogród. Co roku sadzę pomidory, ogórki, bakłażany, cukinie, paprykę, kukurydzę. Owoce – jabłka, śliwki, wiśnie. Z tego wszystkiego robię przetwory: lecho, pikantną pastę, kawior z cukinii, powidła, kompoty, dżemy, marynowane warzywa. Mam osobny zamrażalnik – w nim poukładane mieszanki warzywne, przeciery dla wnuka, domowe frytki. dla wszystkich coś innego. Bo tak kocham. Bo wiem, iż zimą to ogrzeje.

Moje dzieci już dorosły. Rozjechały się. Ale gdy przyjeżdżają – nie odchodzą z pustymi rękami. Auta zapakowane po dach: torby, kartony, pudełka. I nie żałuję – to przecież rodzina. Dla nich to wszystko.

Najwięcej zabiera Kinga, żona mojego młodszego syna Jacka. Chwali bez końca: i ogórki, i bakłażany, i morelowy dżem. choćby wnukowi do przedszkola bierze słoiczki. Widzę, jak się cieszy. I mnie to raduje – nie ukrywam. Staram się, noce spędzam przy słoikach, wszystko według receptur, a ona się zachwyca. Czy może być coś lepszego?

Ale na urodzinach wnuka po raz pierwszy zrozumiałam, iż nie wszystko jest tak, jak myślałam. Impreza była piękna: animatorzy, dzieci wniebogłosy, dorośli przy stole. Wśród sałatek i przekąsek stały moje ogórki, kawior z cukinii, morelowy kompot. Goście jedli, chwalili. Było mi miło, aż tu nagle jedna uwaga zabolała.

— O, to te słynne ogórki! Kinga mi je ciągle przynosi! — powiedziała jedna z kobiet. — Pańskie, prawda? Pychota. Sklepowe choćby się nie umywają.

Najpierw nie zrozumiałam. Może ta pani często bywa u nich? Ale potem podeszła kolejna, podziękowała za morelowy dżem. A wieczorem trzecia oznajmiła, iż moim kawiorem z cukinii karmi dzieci całą zimę.

Szukałam wzrokiem Kingi. Spuszczała oczy. Dopiero rano, gdy zostałyśmy same, spytałam wprost:

— Kinga, ty rozdajesz moje przetwory?

Westchnęła, patrzyła w podłogę.

— Trochę. Tylko iż są takie dobre, wszyscy proszą. A u was jest tego dużo. Nie oddaję wszystkiego, tylko odrobinę.

Nie krzyczałam. Nie awantrowałam się. Ale w środku zrobiło się pusto. Było mi przykro. Gotuję, pasteryzuję, obracam słoiki, pilnuję temperatury – wszystko własnymi rękami. A ona rozdaje, jakby to było coś oczywistego.

Wracałam do domu z kamieniem na sercu. Nie żałuję. Ale czy dla obcych to robię? Nie jestem sklepem. Jestem babcią, matką, starszą kobietą. Mam już ponad sześćdziesiąt pięć lat. Dziś mogę zamknąć czterdzieści słoików. A jutro? Nagle nie dam rady. Co, jeżeli – nie daj Boże – zdrowie się posypie? A oni się przyzwyczaili, iż zawsze będzie.

Teraz znów jestem w kuchni. Robię kawior. Czterdzieści słoików już zakręconych. I nagle łapię się na myśli: może jednak czas coś zmienić? Córka od dawna mówi – zacznij sprzedawać. Odrzucałam to. Nie po to to robię. Ale może jednak? Może jeżeli sama nie postawię granic, inni będą decydować za mnie?

Nie przestanę dzielić się z rodziną. Ale teraz – tylko uczciwie. Nie po to, by rozdawali dalej, ale by docenili. Żeby wiedzieli, iż każdy słoik to nie tylko „pyszne”, ale też trud, nieprzespana noc, troska i miłość. I żeby choć raz ktoś pomyślał: „A jak tam mama? Czy starcza jej sił? Czy nie lepiej pomóc, niż tylko brać?”.

Idź do oryginalnego materiału