Od kilku lat jestem z Bartkiem. Nasze relacje rozwijały się powoli, ale stabilnie. Był troskliwy, opiekuńczy, robił wszystko, bym czuła się kochana. Niedawno się oświadczył – oczywiście powiedziałam „tak”. Marzyliśmy o wspólnej przyszłości, snuliśmy plany i wydawało się, iż nic nie może pójść źle.
Na czas przygotowań do ślubu jego rodzice wyjechali na wakacje i zaproponowali, byśmy zamieszkali w ich domu. Bartek od razu się zapalił – będzie okazja, by spróbować życia pod jednym dachem, poczuć, jak to jest być rodziną. Zgodziłam się, choć gdzieś w środku czułam niepokój: obcy dom, ledwo znani rodzice, a do tego odpowiedzialność. Ale miłość silniejsza niż strach.
Z początku wszystko układało się idealnie. Z euforią zajęłam się domem: gotowałam, prałam, sprzątałam. Bartek rzadko pomagał, uważając, iż jego rolą jest zarabianie, a moją – dbanie o ognisko domowe. Nie protestowałam. W końcu zarabiał dobrze, a mnie choćby podobała się myśl, iż mogę zatroszczyć się o nasze wspólne życie.
Wszystko się zmieniło, gdy wrócili jego rodzice.
Wydoiłam dom do czysta: umyte podłogi, okna, starannie wyczyszczone szafki i kuchnia. Upiekłam tort, przygotowałam kolację – chciałam, by poczuli, iż czekaliśmy na nich z sercem. Zamiast wdzięczności – cios w samo serce. Bartek, wyraźnie zakłopotany, przekazał mi słowa matki:
— Okazało się, iż nie umyłaś toalety, wanny też nie tknęłaś. A w kuchni wygląda, jakby przeszedł huragan. I ten tort… niejadalny.
Poczułam, jakby oblał mnie wrzątkiem. Starałam się, dałam z siebie wszystko, chciałam pokazać, iż potrafię być dobrą gospodynią. A w zamian – chłód, pretensje i upokorzenie. Byłam pewna: gdyby ktoś szukał dziury w całym, to właśnie tak by to wyglądało. Każda gospodyni podziękowałaby za taki wysiłek, a nie szukała haków. Ale teściowa, widocznie, od początku była przeciwko mnie.
Po tej rozmowie Bartek się zdystansował. Nie mówił już o ślubie z takim entuzjazmem, nie planował przyszłości. I wtedy poczułam strach. Czy naprawdę jedno zdanie matki może wszystko przekreślić?
Nie wiem, co jeszcze powinnam zrobić, by mnie zaakceptowali. Może powinnam była się wstrzymać z tą decyzją o ślubie? Bo jeżeli choćby szczerym staraniem nie zaskarbiłam sobie życzliwości jego matki – co mnie czeka po ślubie? Ciągłe pretensje? Upokorzenia? Walka o uwagę i szacunek syna?
I, szczerze mówiąc, żałuję, iż zachowałam się jak gospodyni. Teraz wiem: powinnam była pozostać gościem. Nie wtrącać się, nie starać, nie zabiegać – tylko czekać, aż wrócą. Wtedy może nie byłoby powodów do narzekań.
Bartek jeszcze wcześniej wspominał, iż chciałby, żebyśmy zamieszkali z jego rodzicami, dopóki nie uzbieramy na własne mieszkanie. Ale po tym wszystkim… Nie. Nigdy więcej nie przekroczę progu tego domu. Gdy nie ma szacunku, nie ma i mnie.
Teraz stoję przed wyborem: walczyć o tego mężczyznę i jego rodzinę, zatracając siebie, czy zatrzymać się i zapytać – czy taki związek jest tego wart? Tam, gdzie od początku nie ma dla ciebie miejsca, trudno liczyć na miłość i akceptację później.
Może to nie ja jestem problemem, ale fakt, iż próbuję wejść do rodziny, która nie chce mnie przyjąć?