Po prostu życie

newsempire24.com 1 dzień temu

Gdy autobus zatrzymał się na środku zatłoczonej ulicy, pasażerowie mocniej chwytali się poręczy. Ktoś zaklął, ktoś inny przywarł do zaparowanej szyby, próbując dojrzeć powód postoju. W powietrzu zawisła mieszanina irytacji i ciekawości. Konduktorka, przedzierając się do kabiny kierowcy, otworzyła drzwi i zastygła, jakby natknęła się na coś, co nie pasowało do chłodnego, wilgotnego poranka Wrocławia.

Za szybą stała kobieta w wytartej czerwonej kurtce. W jednej ręce trzymała smycz, w drugiej — zniszczoną parasolkę z wygiętym drutem. Na smyczy — pies, ogromny, o kosmatej sierści i opuszczonym łbie. Siedział tuż przed autobusem, nieruchomy, jakby wyrzeźbiony z kamienia. Łapy wrosły w asfalt, uszy przylegały do głowy, wzrok utkwiony w ziemi. Nie było w nim ani gniewu, ani strachu — tylko ciężka, uprzedzająca bezwładność, jakby dźwigał brzemię, którego nie da się wyrazić słowami.

— On nie idzie — głos kobiety drżał od bezradności. — Szliśmy, a on nagle usiadł. I tyle. Ciągnęłam, wołałam — nie słucha.

Kierowca wysiadł z kabiny, spojrzał na psa, potem na kobietę, znów na psa. W końcu przykucnął, patrząc mu w oczy:

— Co z tobą, stary? Zmęczyłeś się? A może życie cię przygniotło?

Pies powoli uniósł łeb. W jego spojrzeniu było tyle ludzkiej tęsknoty, iż każdemu, kto na to patrzył, ścisnęło się w piersi. Nie szczekał, nie warczał — tylko patrzył, jakby chciał opowiedzieć całe życie, ale brakowało mu słów. To nie była zwykła zmęczenie. To był ból, głuchy jak echo w pustym domu. Kierowca wstał, jakby przyjął tę milczącą odpowiedź.

Autobus ruszył po kilku minutach. Kobieta, mamrocząc podziękowania, odeszła z psem na bok. Zwierzę szło wolno, niepewnie, jakby każda łapa należała do kogoś innego, ale jednak się poruszało.

W tym momencie Krzysztof, siedzący przy oknie, szepnął pod nosem: — Oto i ja. Też stanąłem. I nie mogę dalej. — Słowa wydostały się cicho, jakby same się wyrwały — jak wyznanie, które zbyt długo żyło w środku.

Wysiadł na następnym przystanku, choć do celu miał jeszcze daleko. Szedł bez celu, z bezwładu, jakby zapomniał, dokąd zmierza. Wiatr smagał go po głowie, wślizgiwał się za kołnierz, ale Krzysztof go nie czuł. Maszerował przez zaśnieżony park, obok nagich drzew i opustoszałego placu zabaw, gdzie huśtawki skrzypiały pod podmuchami wiatru niczym stare wspomnienia.

Do domu nie chciało mu się wracać. Tam była pustka, od której dzwoniło w uszach. Nie tylko brak ludzi — powietrze w mieszkaniu wydawało się martwe, nienaruszone głosami czy ruchem. Tylko stary lodówka warczała w kącie, przypominając, iż życie toczy się dalej, choćby jeżeli ty sam ledwo istniejesz.

Krzysztof miał czterdzieści trzy lata. Inżynier, niezawodny, niewidoczny jak trybik w maszynie. Taki, który nie krzyczy, nie żąda, tylko robi, co do niego należy. Nie bohater, nie ofiara — po prostu człowiek. Siedemnaście lat małżeństwa, dwoje dzieci, kredyt na mieszkanie, wakacje u teściowej na wsi. A potem — trzask. Wszystko się rozpadło. Żona odeszła. Powiedziała, iż się dusi. Że on jest jak duch: zawsze obok, ale jakby nierzeczywisty. Odeszła bez awantur, ale z taką determinacją, iż nie zostało już pytań.

Nie kłócił się. Nie błagał. Tylko wsiadł do samochodu i pojechał za miasto, do lasu. Siedział do rana, słuchając, jak wyje wiatr i trzaskają gałęzie. Wrócił. Zaczął częściej milczeć. Żył z przyzwyczajenia: praca, rachunki, dzieci w weekendy, urodziny, bilety do kina. Wszystko — jak u ludzi. Tylko w środku — pustka, jak w opuszczonym domu.

Ale z każdym dniem coś w piersi zaciskało się mocniej. Jak stalowa obręcz, którą dokręcano coraz bardziej. Najpierw ledwo wyczuwalnie, później — aż do bólu, do chrupu. Czasem łapał się na tym, iż oddycha z trudem, jakby powietrze stało się lepkie, obce.

I teraz szedł — jak tamten pies. Zatrzymał się. Nie mógł dalej. Nie z powodu bólu, nie ze strachu, tylko z poczucia bezsensu. Ta sama droga, te same twarze, ta sama cisza wieczorami. Nie pragnął zmian — tylko pauzy, chwili, kiedy nie będzie sobą.

W parku usiadł na ławce. W powietrzu czuć było wilgotną ziemię, sosnowe igliwie i coś jeszcze — może dzieciństwo, może zimę. Mijał go młody człowiek z głośnikiem, z którego płynęła ochrypła piosenka o złamanym sercu. Potem przeszła starsza para: kobieta podtrzymywała mężczyznę, a w ich powolnych krokach było tyle ciepła, iż Krzysztof odwrócił wzrok.

Patrzył na nich i myślał: — Wszyscy mają kogoś, coś. A ja — nic. I choćby nie boli. Jakby nigdy nic nie było. — Myśli płynęły spokojnie, bez goryczy, jak wyrok, który już dawno został przyjęty.

— Przepraszam — rozległ się nagle głos. — Macie telefon? Mój się rozładował, a muszę zadzwonić do siostry.

Przed nim stała dziewczynka, może jedenastolatka. Kurtka w plamach, piegi na policzkach, w dłoniach — wytarta torba.

— Jasne — podał jej telefon.

Odszła na bok, gwałtownie coś powiedziała do słuchawki i wróciła.

— Dzięki. A co wy tu robicie sami?

— Odpoczywam — odparł, nie wiedząc, czemu się tłumaczy.

— No tak. Tylko wy jakoś… smutni. Nasz sąsiad tak siedzi, jak dziewczyna z Poznania mu nie odpowiada. Zakochany, ale milczy. A wy w kim jesteście zakochani?

Krzysztof zastygł. Pytanie uderzyło jak piorun — nagle i celnie. W piersi coś się ścisnęło, jakby serce przypomniało sobie, iż jeszcze bije.

— W nikogo. A ty sama po co chodzisz?

— Nie jestem sama. Babcia tam drzemie na ławce. Poszłam po chleb. Dzięki wam. Nie smućcie się, dobrze? Mama mówi, iż jak ktoś siedzi cicho, to w środku sobie porządkuje. Wy sobie porządkujecie?

Skinął, prawie odruchowo.

— Porzą— No to wszystko będzie dobrze — powiedziała i odbiegła, a Krzysztof wstał i ruszył przed siebie, powoli, ale już pewniejszym krokiem.

Idź do oryginalnego materiału