**Dziennik, 12 października**
Po pogrzebie męża mój syn powiedział: Wysiadaj ale nie miał pojęcia, co już zrobiłam.
Prawdopodobnie nie przeżyłbyś takiego wyroku, chyba iż straciłeś już tak wiele, iż nie ma cię z czego ogołocić. Więc zanim usiądziesz wygodnie, weź głęboki oddech, a jeżeli to czytasz, napisz, skąd do mnie piszesz i która godzina. Zobaczmy, ile serc jeszcze bije tej nocy. Teraz zgaś światło, może włącz wiatrak, żeby zagłuszyć ciszę, i zaczynajmy. Śmieję się.
Oczywiście, śmieję się. Myślę, iż żartuje. Kto to robi? Kto zabiera matkę, która sześć dni temu pochowała męża, na skraj miasta i każe jej wysiąść? Mam na nogach stare kapcie. Kapcie mojego męża, Lecha. Chodzę w nich po domu od pogrzebu. Są za duże.
Zawsze były za duże. Ale nie umiałam włożyć prawdziwych butów. Jeszcze nie.
Mówisz poważnie? pytam. Mój głos jest lekki, jakbyśmy grali w jakąś grę. Jakby to wciąż była tylko zabawa.
Wtedy na mnie patrzy. I wtedy wiem. Nie mruga, nie drży. Po prostu podaje mi torebkę, jakbym zamawiała jedzenie na wynos. Dom i pensjonat są teraz moje mówi. Kamila już wymienia zamki.
Kamila, jego żona, z tym plastikowym uśmiechem i miękkim, protekcjonalnym tonem, który sprawia, iż wszystko brzmi jak błogosławieństwo i ostrzeżenie jednocześnie. Mrugam mocno, jakby droga miała się nagle zmienić, jakby on miał się roześmiać i powiedzieć, iż to pomyłka, żart. Ale tego nie robi.
Moje drzwi są już otwarte. Kapcie dotykają żwiru. Zanim zdążę złapać oddech, samochód się cofa.
To szaleństwo mówię. Mój głos choćby nie drży. Jest zbyt spokojny.
Nie możesz po prostu Jestem twoją matką, Bartku. Nie odpowiada. Tylko rzuca przez ramię: Zrozumiesz. Zawsze rozumiesz. I odjeżdża. Bez walizek. Bez telefonu. Bez planu. Tylko torebka, płaszcz i dźwięk opon na mokrej drodze, oddalający się jak dym.
Nie płaczę. Nie wtedy. Po prostu stoję. Wyprostowana. Wiatr smakuje solą i rdzą. Mgła otula mnie, miękka, ale ciężka, jakby próbowała zapamiętać mój kształt. Patrzę, jak światła jego samochodu znikają. A z nimi 40 lat życia, które pomogłam zbudować.
Ale oto, czego mój syn nigdy nie zrozumiał. On nie zostawił mnie samej. Uwolnił mnie.
Myślał, iż mnie odrzuca. Tak naprawdę otworzył drzwi, o których istnieniu nie wiedział. Bo nie ma pojęcia, co zrobiłam, zanim jego ojciec umarł.
Pochowaliśmy Lecha zaledwie sześć dni wcześniej. Prawie nic nie pamiętam z pogrzebu, tylko jak trawa wciągała moje obcasy i jak Bartek nie chciał na mnie patrzeć. Kamila trzymała się jego ramienia jak bluszcz, dusząc płot.
Pamiętam, jak nachyliła się do księdza, mówiąc na tyle głośno, żebym usłyszała: Ona nie myśli jasno. To żałoba. Nie podejmuje racjonalnych decyzji. Wtedy myślałam, iż chce być delikatna. Że jej intencje były dobre.
Ale teraz, stojąc w tej mgle, rozumiem, czym naprawdę była ta chwila. Pierwszy ruch w przewrocie. Lech powierzył Bartkowi dokumenty hospicyjne. Nie chciałam obciążać syna. Tak sobie mówiłam. Miał już wystarczająco na głowie.
Wszystko, czego chciałam, to dać Lechowi godność w ostatnich tygodniach. Ale gdzieś między formularzami a telefonami do ubezpieczalni wślizgnęło się coś jeszcze. Coś z moim nazwiskiem. Coś sfałszowanego.
Nie znałam jeszcze pełnej skali. Ale wiedziałam wystarczająco, żeby poczuć, jak w piersi rozkwita choroba, jak ogień pod lodem. To nie była tylko zdrada. To była kradzież. Wszystkiego.
Mojego męża. Mojego domu. Mojego głosu.
Pensjonatu, który z Lechem budowaliśmy od zera, z rękami brudnymi od farby i meblami z drugiej ręki. Miejsca, które zaczęło się od dwóch pokoi, przenośnej kuchenki i garści nadziei. Bartek zawsze był sprytny. Za sprytny. Już jako dziecko znajdował luki. Ale ta sprytność wyrosła na kły, gdy połączył siły z Kamilą.
Ta kobieta potrafiła zamienić uprzejmość w broń. Zaczęłam iść. Nie wiedziałam dokąd, tylko wiedziałam, iż nie mogę stać w miejscu. Nie w tej mgle. Nie w tych kapciach. Kolana bolały. Usta były suche. Ale szłam.
Mijając ociekające wodą drzewa. Mijając płoty porośnięte mchem. Mijając duchy wszystkiego, co oddałam, żeby mój syn wyrósł na silnego człowieka. Około czwartego kilometra coś we mnie osiadło. Ciche, ale pewne. Oni myślą, iż wygrali. Myślą, iż jestem słaba. Że można mnie wyrzucić.
Ale zapomnieli o jednym. Wciąż mam księgę rachunkową Lecha. Wciąż mam sejf. I najważniejsze wciąż mam swoje nazwisko na akcie własności. Jeszcze nie umarłam.
Mgła lepiła się do mnie jak pot. Nogi płonęły. Oddech był płytki. Ale nie przestałam. Nie dlatego, iż nie byłam zmęczona. Byłam. Boże, byłam. Ale gdybym się zatrzymała, zaczęłabym myśleć. A gdybym zaczęła myśleć, rozpadłabym się.
Minęłam linię energetyczną. Kruk obserwował mnie z góry, jakby wiedział. Jakby rozumiał.
Przypomniałam sobie małe karteczki, które wkładałam Bartkowi do drugiego śniadania. Jesteś odważny. Jesteś dobry. Kocham cię. Kroiłam mu kanapki w kształcie dinozaurów. Czytałam mu cztery książki na noc. Nauczyłam się pleść warkocze w jego włosach, bo chciał fryzury jak wojownicy.
A teraz byłam śmieciem na poboczu. Ten chłopiec, który biegł w moje ramiona po koszmarze, zniknął. Zastąpił go mężczyzna, który mógł mnie wyrzucić jak wczorajsze gazety.
Nie pamiętam, ile kilometrów przeszłam. Sześć, może więcej. Ale gdy zobaczyłam wyblakłą tabliczkę Sklep u Dory, nogi prawie odmówiły mi posłuszeństwa. Dora prowadziła ten mały sklep od czasów, gdy byłam nastolatką. Kiedyś sprzedawała landrynki i gazety. Teraz miała latte z lawendą i psie smakołyki w kształcie kaczątek.














