Jeśli rzecz cała ociera się o samopoczucie, wtedy mamy do czynienia ze stosowaniem leku jako środka zapobiegawczego: po pijaństwie zażywamy pastylki na kaca. jeżeli był seks dla przyjemności – stosujemy środek zapobiegający ciąży.
„The day after” to zwrot skonstruowany tak, żeby w rozmowie na ten temat unikać rzeczownika „sex”. Po angielsku można powiedzieć „whore”, ale nie wolno było użyć nazwy „leg”. U nas przyjęło się pisać „niewymowne” zamiast „kalesony”. Albo „reformy”, zamiast „majtki”. Z czasownikami było gorzej, bo jeden z nich jest niezastępowalny. Reżyser filmowy Kazimierz Kutz potrafił wyreżyserować cały film dzięki tylko tego jedynego czasownika.
Niedawno słyszałem w metrze, jak dwie siuśmajtki omawiały wczorajszą imprezę. „Jak było?” – „Orgazmowo”. „Z kim byłaś?”. – „Z moim ostatnim Przygodą”. Być. Ładnie brzmi. Też krótkie.
W przypadku „Po” na ratunek językoznawcom przybyli farmakolodzy. Wymyślili lek, a także nazwę, która miała informować o jego przeznaczeniu. Jest to jedyny lek, który zamiast nazwy aptekarskiej nosi nazwę metaforyczną: „Dzień po”. Lek ten dotarł do parlamentu nie jako medykament, ale jako problem. Dzisiejsze posłanki i dzisiejsi posłowie byli kiedyś młodymi ludźmi i potrzebowali takiego leku bardzo, o czym pamiętają wszyscy, którzy mieszkali kiedyś w akademikach. Wtedy używano globulki „Z”, a w PGR-ach marmolady. Aborcja w PRL była bardzo kosztownym, ale powszechnie dostępnym środkiem antykoncepcyjnym. Kościół miał w tej sprawie wiele do powiedzenia, ale nie w odniesieniu do siebie. Pierwsze podręczniki w rodzaju „Sztuki kochania” Michaliny Wisłockiej czy tomy profesora Lwa Starowicza mówiły co prawda, czego używać, ale nie mówiły, gdzie to dostać.