Miesiące później Stanisław stał się nieodłączną częścią domu Anny. Razem sadzili kwiaty, gotowali, a Borys co wieczór układał się u ich stóp. Smutek nie zniknął całkowicie, ale stał się lżejszy. Znosił go łatwiej.
Stanisław siedział na zmarzniętej ławce w cichym parku na obrzeżach Warszawy. Lodowaty wiatr ciął mu twarz, a śnieg opadał powoli, jak popiół po pożarze, który nigdy nie gaśnie. Dłonie schował pod wytartą kurtkę, a dusza była w kawałkach. Nie rozumiał, jak doszło do tego. Nie tej nocy. Nie w taki sposób.
Zaledwie kilka godzin wcześniej stał w swoim własnym domu. W swoim. Tym, który zbudował własnymi rękami lata temu, cegła po cegle, gdy jego żona gotowała w kuchni gorącą zupę, a syn bawił się drewnianymi klockami. Wszystko to już nie istniało.
Teraz na ścianach wisiały obrazy, których nie rozpoznawał, w powietrzu unosiły się obce zapachy, a chłód nie pochodził tylko z zimy, ale także z spojrzeń, które przeszywały go jak noże.
Tato, Magda i ja radzimy sobie dobrze, ale ty nie możesz tu już zostać powiedział jego syn, Krzysztof, bez śladu wyrzutów w głosie. Nie jesteś młody. Powinieneś poszukać domu opieki. Albo czegoś małego. Z twoją emeryturą dasz radę żyć spokojnie.
Ale to mój dom wyjąkał Stanisław, czując, jak serce wali mu w piersi.
Przekazałeś mi go odparł Krzysztof, jakby mówił o zwykłej umowie. To w papierach. Prawnie już nie należy do ciebie.
I tak się skończyło.
Stanisław nie krzyczał. Nie płakał. Tylko skinął głową w milczeniu, jak dziecko ukarane za coś, czego nie rozumie. Wziął swój płaszcz, starą czapkę i małą torbę z resztką dobytku. Wyszedł, nie oglądając się za siebie, wiedząc głęboko, iż to także koniec czegoś znacznie większego: jego rodziny.
Teraz był tam, sam, z zesztywniałym ciałem i zlodowaciałą duszą. Nie wiedział nawet, która godzina. Park był pusty. Nikt nie spacerował, gdy mróz wżerał się w kości. A jednak on wciąż tam siedział, jakby czekał, aż śnieg całkiem go przykryje i sprawi, iż zniknie.
Wtedy coś poczuł.
Lekki, ciepły dotyk.
Otworzył oczy, zaskoczony, i zobaczył przed sobą psa. Owczarka niemieckiego, ogromnego, z sierścią pokrytą śniegiem i ciemnymi oczami, które zdawały się rozumieć więcej, niż powinny.
Zwierzę patrzyło na niego uważnie. Nie zaszczekało. Nie odeszło. Tylko delikatnie dotknęło jego dłoni pyskiem, z czułością, która rozbroiła go do głębi.
Skąd się tu wziąłeś, przyjacielu? wyszeptał Stanisław drżącym głosem.
Pies merdnął ogonem, odwrócił się i zrobił kilka kroków. Potem zatrzymał się, znów na niego spojrzał, jakby mówił: *Chodź za mną*.
I Stanisław poszedł.
Bo nie miał już nic do stracenia.
Szli przez długie minuty. Pies nie oddalał się za bardzo, raz po raz oglądając się, by upewnić się, iż Stanisław nadąża. Minęli ciche zaułki, zgaszone latarnie, domy, w których ciepło ogniska wydawało się nieosiągalnym luksusem.
Aż w końcu dotarli do małego domu z drewnianym płotem i światłem płonącym na werandzie. Zanim Stanisław zdołał zareagować, drzwi się otworzyły.
Kobieta, około sześćdziesiątki, z włosami upiętymi w kok i grubym szalem na ramionach, stanęła w progu.
Borys! Znowu uciekłeś, nicponiu! zawołała na widok psa. A kogo ty tym razem przyprowadziłeś?
Urwała, gdy dostrzegła Stanisława, zgarbionego, z twarzą zaczerwienioną od mrozu i sinymi wargami.
O Boże! Zamarz











