Lato to czas podróży, a podróże to czas odpoczynku i zwiedzania. Tak powinien się zaczynać ten tekst, ale nie oszukujmy się, lato to w tej chwili przede wszystkim czas upałów. Przed upałami można się łatwo schować w klimatyzowanych pomieszczeniach, a najlepsze z nich – bo duże i naprawdę chłodne – są muzea.
Muzea trzymają temperaturę ze względu na wystawiane w nich eksponaty, a my możemy skorzystać z dobrodziejstw chłodu, a przy okazji zobaczyć coś ciekawego.
Na lato mam więc dla was pięć powodów (poza chłodem), dla których warto odwiedzić muzeum. Nie trzeba daleko jechać. Można się wybrać do pobliskiego muzeum w swoim czy okolicznym mieście.
1. Policzyć kobiety
Jak wiadomo, kobiet w sztuce było przez lata dużo mniej niż panów. Jest więc spora szansa, iż jeżeli pójdziecie do muzeum, by obejrzeć obrazy w galerii sztuki dawnej, a choćby w galerii sztuki XIX wieku, to starczy wam palców jednej ręki, żeby policzyć dzieła kobiet.
Niedawno pisałam o tym, iż w Muzeum Narodowym w Krakowie, w Sukiennicach, w galerii polskiej sztuki XIX wieku, wisi jeden obraz namalowany przez kobietę. To Autoportret z paletą (1887) Anny Bilińskiej. Rok temu podczas debaty na Campus Polska Przyszłości rozmawiałam o nim z Wilhelmem Sasnalem. Wspomniałam, iż to jedyny obraz malarki w tym miejscu, na co Wilhelm się zachwycił: „ale co to za obraz…”. Ma rację.
Niestety, gdy byłam tam na początku roku i zaciągnęłam koleżanki z redakcji, żeby pokazać im Autoportret, to go akurat nie było, bo był w renowacji. Więc czasem choćby palców jednej ręki nie trzeba, żeby zliczyć obrazy kobiet.
W maju byłam w Poznaniu na festiwalu Impact, a przy okazji zajrzałam do tamtejszego Muzeum Narodowego. Nowsze galerie były akurat zamknięte, ale sztuka dawniejsza nie. Udało mi się więc zobaczyć Grę w szachy (1555) Sofonisby Anguissoli. Więcej obrazów autorstwa kobiet nie naliczyłam. Ale może ktoś z was będzie miał więcej szczęścia.
2. Znaleźć obraz kobiety i poznać jej historię
Po co w sumie liczyć te obrazy kobiet? Po to, żeby się na własnej matematycznej przygodzie przekonać, jak mało ich jest. Ale jak już są, to można się pozastanawiać – jakim cudem tej jednej dziewczynie udało się znaleźć w gronie setek facetów?
Kilka dni temu wybrałam się po pracy do Muzeum Narodowego w Warszawie. zwykle odwiedzam tam wystawę czasową oraz jakiś ulubiony obraz na stałej, siadam sobie na podłodze i się na niego gapię.
Tym razem poszłam do galerii sztuki dawnej. A tam Amor z łukiem (1663) Elisabetty Sirani. Spoiler alert: obraz tak samo nudny jak większość wiszących dookoła. No dobra, ale jak to możliwe, iż jakieś babce pozwolono malować takie same nudne obrazy jak facetom? To proste: jej ojciec był malarzem, tak jak ojciec Artemisii Gentileschi, której nudny obraz obejrzałam w Perugii podczas wizyty na festiwalu dziennikarskim. Sirani najpewniej nauczyła się malować pod okiem ojca, jako nastolatka była w tym już niezła, utrzymywała rodzinę. Zdarzyło jej się malować na oczach publiki – „być może po to, by dać dowody własnego talentu i pokazać, co potrafi kobieta zajmująca się sztuką” – jak zastanawia się w książce Historia sztuki bez mężczyzn Katy Hessel.
W książce Histeria sztuki Sonia Kisza opowiada fascynującą historię stojącą za obrazem Sirani Tymoklea zabijająca jednego z wodzów Aleksandra Wielkiego (1659). To taki obraz, na którym laska w sukni do ziemi wrzuca typa do studni. Resztę doczytacie.
O Sirani przeczytałam pewnie w trzech książkach, ale nic nie zapamiętałam. I luz. Lato i wakacje to nie czas na egzamin z historii, to czas na frajdę. Zobaczyłam obraz Sirani w Warszawie i wróciłam do niej. Warto było.
3. Pozwiedzać światy
Można zwiedzać muzea, szukając znanych dzieł znanych malarzy i jak w Luwrze stać w tłumie przed Mona Lisą, żeby ani nic nie zobaczyć, ani dobrego selfie nie móc zrobić, bo tłum taki, iż szkoda gadać.
Ale można też łazić i oglądać obrazy, na których są miasta kiedyś, ludzie kiedyś. Zwierzęta kiedyś to mój ulubiony motyw. W Muzeum Narodowym w Warszawie jest obraz przedstawiający Arkę Noego. Duży. Są na nim ładne ryby i różniaste zwierzęta, które wyglądają, jakby kiedyś sobie je opisywano czy opowiadano jednak inaczej, zwłaszcza ustnie. Może autor nigdy nie widział słonia, albo widział w przelocie i nie miał okazji potrenować rysowania go?
Dawne miasta są najczęściej upiększone, coś jak dzisiejsze fotki na insta, podkręcone tak, żeby znajomi zazdrościli. Ale choćby upiększone pokazują topografię, budynki, stroje. Nie mamy filmów z tamtych lat, mamy te obrazy, które najczęściej nie są słynne.
W Muzeum Warszawy na Starówce jest sala z obrazami, którą bardzo lubię. Idąc do muzeum, mijam te miejsca, które zaraz zobaczę na starych obrazach. Staję przed nimi i szukam elementów, które znam. Kościół, pałac. Wszystko odbudowane elegancko i już podniszczone, więc wygląda jak na tych starych obrazach.
4. Pośmiać się
Dla znawców i koneserów ten powód może być kontrowersyjny, ale uwielbiam w muzeach wypatrywać na obrazach detali typu śmieszny koń, zabawne buty, dziwne przedmioty.
Na wystawie Morrisa Hirshfielda, amerykańskiego malarza urodzonego w Polsce, który był krawcem i specjalizował się w robieniu kapci, zachwycałam się kapciami na każdym z obrazów. choćby prawie gołe panie miały fikuśne pantofle albo obok ich stóp namalowane były jakieś buty. Obrazy „króla kapci” to popis fantazji, a oglądanie ich to okazja do wielkiej zabawy.
W Muzeum Narodowym w Warszawie czasem o swoich ulubionych obrazach opowiadają wolontariusze. Zdarza się, iż pokazują te zapomniane już przedmioty uwiecznione na obrazie i mówią, do czego służyły.
Śmieszne zwierzęta to pewniak w każdym muzeum ze starymi obrazami. Kotki i pieski z social mediów mogą się schować przy części z tych psów i koni na dawnych malowidłach.
5. Pogadać
W muzeum nie wypada za bardzo głośno gadać, ale i tak, jak idę na wystawę z kimś ze znajomych, to uwielbiam opowiadać sobie wzajemnie, co widzimy i co rozumiemy z tego, co widzimy.
Ktoś zawsze szybciej przeczyta tabliczki albo odsłucha audioprzewodnika i wtedy polecamy sobie wzajemnie – „obczaj to”, „a widziałaś, iż ten typ na obrazie Muncha to Przybyszewski?”, „a ta babka na wszystkich obrazach, to jest ta sama, żona malarza” itp.
Mam przyjaciół, z którymi po wyjściu z Whitney po wystawie Nowy Jork Edwarda Hoppera szłam na miasto zobaczyć miejsce, gdzie mieszkał malarz, albo miejsce, które namalował. Albo oglądaliśmy potem wspólnie film o czymś związanym z wystawą.
Nie trzeba znać się na sztuce, żeby chodzić po muzeach. Ochłodzić się w nich mogą latem choćby ignoranci. A frajdę z oglądania obrazów może mieć każdy, kto pozwoli sobie nie spinać się i po prostu cieszyć z patrzenia.