Rudy pęd miłości
Tosia klęczała w ogródku, wyrywając chwasty między grządkami, gdy usłyszała głos za furtką. Otarła pot z czoła, wyprostowała plecy i wyszła na podwórko. Przy bramie stała nieznajoma kobieta, wyglądająca na dobrze po czterdziestce.
— Tosiu, witaj. Musimy porozmawiać — zaczęła stanowczo.
— Witaj… Wchodź, skoro przyszłaś — odparła Tosia sucho i wpuściła ją na podwórze.
W domu, czekając aż zagotuje się czajnik, Tosia ukradkiem przyglądała się nieznajomej. Twarz zmęczona, oczy zmrużone od słońca. Cokolwiek tu chciała, na pewno nie była to lekka pogawędka.
— Nazywam się Nina. Nie znamy się, ale dużo o tobie słyszałam. Nie będę owijać w bawełnę… Twój nieżyjący mąż ma syna. Chłopiec ma trzy lata. Ma na imię Miłosz.
Tosia zastygła, wpatrując się w milczeniu w gościa. Kobieta wyglądała na zbyt dojrzałą, by być matką dziecka.
— Nie, to nie mój — zrozumiała jej spojrzenie. — U mojej sąsiadki, Kasi. Twój Jarek do niej zaglądał… No i się stało. Chłopak rudy, piegowaty — żywy obraz twojego męża. choćby badań nie trzeba. Tylko że… Kasia umarła. Zaniedbała zapalenie płuc, nie dożyła. Chłopiec został sierotą.
Tosia milczała, ściskając w dłoniach kubek.
— Kasia nie miała rodziny, nikogo. Pracowała w sklepie, wynajmowała pokój. jeżeli nikt go nie weźmie, trafi do domu dziecka. A ty — żona Jarosława, macie dwie córeczki. To nie obcy. To rodzony brat twoich dziewczynek.
— A co mnie to obchodzi? Mam swoje dzieci! Chcesz, żebym wzięła na siebie cudze dziecko? I to po takim czymś! — głos Toni zadrżał. — Weź go sobie, skoro taka jesteś dobra.
— Moja sprawa powiedzieć. Twoja — zadecydować. Chłopak jest dobry, czuły… Jest teraz w szpitalu. Załatwiają papiery. Czas ucieka — z tymi słowami Nina wstała i wyszła.
Tosia została sama w kuchni. Herbata ostygła, a w głowie przewijały się przeszłe lata.
Jarka poznała po studiach. Rudy, wesoły, z wierszami i głupimi dowcipami. Po roku się pobrali, babcia zostawiła im dom. Urodziła się Kinga, potem Ola. Pieniędzy zawsze brakowało, ale jakoś sobie radzili. A potem Jarek zaczął pić. Znikał na dni, kłamał, tracił pracę. Tosia harowała jak wół, myślała o rozwodzie. A on — zginął, pijany, potrącony przez samochód.
Płakali wszyscy. choćby Ola, jeszcze malutka. A teraz okazało się, iż Jarek miał syna…
W tym momencie do domu wpadła Kinga.
— Mamo, czemu taka smutna? Idziemy do kina, a ja jestem głodna…
Tosia bez słowa postawiła na stole talerz z gotowanymi ziemniakami i parówkami.
— A wiesz, iż masz brata?
— Co? Jaki brat? — Kinga zastygła.
— Syn naszego ojca. Trzy lata. Jego matka nie żyje. Chłopca chcą oddać do domu dziecka. Ot, co.
— Znasz go? Jego matkę?
— Nie. Mówią, iż Kasia, nie stąd. Pracowała w sklepie. To wszystko.
Następnego dnia Kinga podeszła do Toni w kuchni.
— Mamo, byłyśmy z Olą w szpitalu. Widziałyśmy Miłosza. On… jest do nas podobny, mamo. Pyzaty, rudy. Stoi w łóżeczku i wyciąga rączki. Dałyśmy mu jabłko, pomarańczę. Płakał, wołał mamusi…
— Co wam strzeliło do głowy?! — wybuchnęła Tosia. — Ja sama haruję, wy się uczycie, grosz do grosza, a wy mi jeszcze dziecko? Jak sobie to wyobrażasz?
— Mamo, sama zawsze mówisz — dzieci nie są winne. Nie spadł z nieba, to nasz. Rodzony. Nie jego wina, iż ojciec go spłodził!
— Nie ma pieniędzy! — krzyknęła Tosia. — Olę trzeba uczyć, ty zdawać, a ja mam jeszcze jeden— Głodny jestem… — szepnął Miłosz, a Tosia nagle poczuła, iż w jej sercu coś pękło.