Płomienny Kiełek Miłości

twojacena.pl 3 tygodni temu

**Rudy pęd miłości**

Klęczałam w ogródku, wyrywając chwasty między grządkami, gdy usłyszałam głos za furtką. Otarłam pot z czoła, wyprostowałam się i wyszłam na podwórze. Przy bramie stała nieznajoma kobieta, około czterdziestki.

— Tomek, dzień dobry. Musimy porozmawiać — zaczęła stanowczo.

— Dzień dobry… Wchodź, skoro przyszłaś — odparłam oschle i wpuściłam ją do środka.

W kuchni, czekając aż zagotuje się woda, przyglądałam się nieznajomej ukradkiem. Twarz zmęczoną, oczy zmrużone od słońca. Cokolwiek chciała, na pewno nie była to zwykła pogawędka.

— Nazywam się Danuta. Nie znamy się, ale dużo o tobie słyszałam. Nie będę owijać w bawełnę… Twój zmarły mąż miał syna. Chłopiec ma trzy lata. Nazywa się Kacper.

Zamarłam, wpatrując się w gościa. Wyglądała na zbyt dojrzałą, by być matką tak małego dziecka.

— Nie mój — domyśliła się mojego spojrzenia. — U mojej sąsiadki, Magdy. Twój Jarek do niej zaglądał… No i tak wyszło. Chłopak rudy, piegowaty — żywy obraz twojego męża. choćby testów nie trzeba. Tylko że… Magda umarła. Zaniedbała zapalenie płuc, nie dała rady. Chłopak został sierotą.

Milczałam, ściskając kubek w dłoniach.

— Magda nie miała rodziny, nikogo. Pracowała w sklepie, mieszkała na wynajmie. jeżeli nikt go nie przygarnie, trafi do domu dziecka. A ty — jesteś żoną Jacka, macie dwie córki. To ich rodzony brat.

— A co mnie to obchodzi? Mam własne dzieci! Chcesz, żebym wzięła na siebie cudze? I to po tym, co zrobił?! — głos mi się załamał. — Sama go weź, skoro taka dobra.

— Mówię, co wiem. Decyzja należy do ciebie. Chłopak jest dobry, wrażliwy… Jest teraz w szpitalu. Czekają na decyzję. Czas ucieka. — Danuta wstała i wyszła.

Zostałam sama w kuchni. Herbata ostygła, a w głowie przewijały się wspomnienia.

Jacka poznałam po studiach. Rudy, wesoły, z wierszami i głupimi żartami. Po roku wzięliśmy ślub, babcia zostawiła nam dom. Urodziły się Kinga, potem Ola. Pieniędzy zawsze brakowało, ale dawaliśmy radę. A potem Jacek zaczęł pić. Znikał na dni, kłamał, tracił pracę. Ja harowałam, myśląc o rozwodzie. A on — zginął, pijany, pod kołami samochodu.

Płakali wszyscy. choćby Ola, jeszcze malutka. A teraz okazuje się, iż Jacek miał syna…

W tej chwili do domu wpadła Kinga.

— Mamo, czemu taka smutna? Idziemy do kina, a ja jestem głodna…

Bez słów postawiłam na stole talerz z gotowanymi ziemniakami i parówkami.

— Wiesz, iż masz brata?

— Co? Jaki brat? — Kinga zastygła.

— Syn naszego ojca. Trzy lata. Matka umarła. Chłopca wysyłają do domu dziecka. Tak to wygląda.

— Znasz go? Matkę?

— Nie. Podobno Magda, nie stąd. Pracowała w sklepie. To wszystko.

Następnego dnia Kinga podeszła do mnie w kuchni.

— Mamo, byłyśmy z Olą w szpitalu. Widziałyśmy Kacpra. On… jest do nas podobny, mamo. Pyzaty, rudy. Stoi w łóżeczku i wyciąga rączki. Dałyśmy mu jabłko, pomarańczę. Płakał, wołał mamy…

— Co wam strzeliło do głowy?! — wybuchłam. — Ja sama się męczę, wy się uczycie, ledwo wiążemy koniec z końcem, a wy mi jeszcze dziecko? Jak ty to sobie wyobrażasz?!

— Mamo, sama zawsze mówisz — dzieci nie są winne. On nie spadł z nieba, to nasz. Rodzony. Nie jego wina, iż ojciec go spłodził!

— Nie ma pieniędzy! — krzyknęłam. — Olę trzeba uczyć, ty zdajesz, a tu jeszcze jeden głodny?

— A jeżeli dostaniemy pomoc, będzie świadczenie. Mamo, jesteś matką… po prostu na niego spojrzyj. Tylko spojrzyj.

Pojechałam do szpitala trzeciego dnia. Na dyżurce siedziała pielęgniarka.

— Chłopiec Kacper… Trzy lata. Podobno ma iść do domu dziecka…

— A pani jest mu kim?

— Żoną jego ojca. Zmarłego… chcę tylko zobaczyć…

— Wczoraj były dziewczynki. Pani córki, prawda? Teraz tylko płacze. No, proszę.

Otworzyłam drzwi. I zamarłam. W łóżeczku siedział rudzik. Jakby Jacek się odrodził. Niebieskie oczy, kędzierzawe włosy.

— Ciociu… — szepnął. — Gdzie moja mama?

— Mamy nie ma, Kacperku…

Zapłakał. Podeszłam, wzięłam go na ręce. Głaskałam po główce, czując, jak coś we mnie pęka.

— Zabierz mnie… Chcę jeść… Chcę do domu…

Następnego dnia zebrałam papiery. Wyszłam wcześniej z pracy, podpisałam zgodę na opiekę. Złożyłam wniosek.

Minęło piętnaście lat.

— Mamo, nie martw się. Obiecuję, będzie dobrze. Słuchać będę dowódcy, pisać regularnie. Rok to nic, zleci. A potem pójdę do warsztatu wuja, wiesz, iż z samochodami u mnie zawsze było dobrze.

— Mój złoty mechanik… — pogładziłam rude loczki, które nigdy nie ułożyły się w porządną fryzurę.

Przede mną stał wysoki chłopak, już nie dziecko. Mój syn.

Przytuliłam go mocno. W piersi ściskało się — oto wyrósł.

— Pamiętaj, Kacper… Żyj sercem. Jak ja kiedyś. Życie to nie zawsze kalkulacje.

Chłopiec, który przyszedł z bólem, stał się sensem. Miłość, która przetrwała zdradę, nie słabnie. Staje się czystsza.

Idź do oryginalnego materiału