Teściowa płakała na całego prosto na weselu. I tylko ona wiedziała, dlaczego.
Tłum gości skandował „Gorzko!”, klaskał, w kieliszkach musowało się szampan, a pan młody nieśmiało całował pannę młodą w policzek. Potem, jakby według scenariusza, schowali się pod welonem i odgrywali namiętny pocałunek — sztuczny, niezręczny, niemal teatralny. Wszystko widziałam. Nie było między nimi tej iskry, która rodzi prawdziwą bliskość. Chichotali, szeptali — jakby odgrywali cudze wesele.
Moja bliska przyjaciółka Zofia wydawała za mąż jedyną córkę — Kingę. Krzątała się, denerwowała, co chwilę wycierała dłonie o sukienkę. Gdy goście zajęli miejsca przy stołach, pociągnęła mnie za rękę i szepnęła z niezadowoleniem:
— Spójrz tylko, jak zachowuje się swacha. Jakby to nie wesele jej syna, a pogrzeb.
Rozejrzałam się. Wcześniej matki pana młodego nie widziałam i choćby nie wiedziałam, która to z zebranych. Dopiero gdy Zofia wskazała kobietę w szarej sukience z srebrnymi wstawkami, zrozumiałam — chodzi o nią. Rzeczywiście siedziała w kącie przy ostatnim stole, z pochmurą twarzą, jakby właśnie ją zdradzono. Schyliła głowę, ocierając oczy chusteczką. Jej usta drżały, a w każdym oddechu było tyle bólu, iż aż mnie coś ścisnęło w środku.
— Może źle się czuje? — zapytałam, próbując być taktowna.
— Co tam zdrowie! — machnęła ręką Zofia. — Ona się o swoje mieszkanie boi! Myśli, iż synowa z dzieckiem na niej „wsiądzie”. Syn dostał trzypokojowe od babci, a teraz się martwi, iż moja Kinga w nie wbije pazury.
— No, fantazjujesz. Jeszcze się nie pobrali, a ty już metry dzielisz — zażartowałam, ale napięcie nie znikało.
Mimowolnie obserwowałam tę kobietę. Gdy goście jedli, śmiali się, gratulowali — ona nie tknęła sałatki ani szampana. Nie podnosiła wzroku. choćby na syna, który tego wieczoru powinien być dla niej całym światem, nie patrzyła.
Gdy znów rozległo się „Gorzko!”, teściowa gwałtownie odwróciła się do okna, zacisnęła usta tak mocno, iż zbladły. Nie wytrzymałam i cicho podeszłam.
— Przepraszam… pani wygląda na bardzo smutną. Wszystko w porządku?
Kobieta uniosła na mnie wzrok. W jej oczach były łzy, ale nie słabości — prawdziwego, głębokiego cierpienia.
— Nie umiem udawać — szepnęła. — Przepraszam, ale to całe wesele to przedstawienie. Mój syn… on nie kocha tej dziewczyny. Kinga jest dobra, niewinna. Ona jest szczęśliwa, nie widzi tego, co oczywiste. A on… żeni się na złość swojej byłej.
Zaniemówiłam. Nie spodziewałam się takiego wyznania.
— Niemożliwe… Jest pani pewna?
— Sam mi to powiedział. Chciał pokazać tej pierwszej, jaki jest „szczęśliwy”. Prosiłam, krzyczałam, błagałam, żeby tego nie robił. Ale on uparty. Myśli, iż swoją ranę zaleczy, raniąc innych. A ja patrzę na tę dziewczynę — ma oczy pełne blasku, wierzy całym sercem w miłość. A on… on się mści. I mnie od tego niedobrze.
— A może jeszcze się pogodzą? Ludzie przecież do siebie rosną…
— Chciałabym w to wierzyć… — powiedziała smutno — ale sumienie mi nie daje. SzkA gdy Zofia rozpaczała, pytając, dlaczego Kinga wróciła z niczym, ja milczałam, bo jak tu powiedzieć przyjaciółce, iż jej córka stała się tylko narzędziem w chorej grze.