Cisza w domu była gęsta jak smoła, przerywany tylko trzaskiem drewna w piecu. Anna Kowalska, kobieta o zmęczonej, pooranej zmarszczkami twarzy, śledziła wzrokiem syna, który w milcu pakował ostatnie rzeczy do płóciennego worka. Jutro wojsko.
“Synku, Wojtku, no powiedz mi, co ty w tej… w tej wietrznicy widzisz?” – nie wytrzymała, a jej głos, zduszony ukrytym bólem, załamał się w szept. “Nie jesteś dla niej choćby wart złamanego grosza! Patrzy na cię z góry, a ty masz w głowie tylko ją. Dziewczyn w wiosce jak mrówków – choćby Kasia, Nowakówna… Rozumna, pracowita, zerka w twoją stronę, a ty choćby nie zauważasz. Jakbyś oślepł dla jednej tylko Jagódki.”
Wojtek, wysoki, barczysty chłopak z upartą brodą i dobrymi, teraz zmarszczonymi oczami, nie odwrócił się. Jego palce zawiązały węzeł z wprawą.
“Nie potrzebuję żadnej Kasi, mamo. Już wszystko postanowiłem. Kocham Jagódkę od dziecka. I jeżeli ona mnie nie zechce… to nie ożenię się wcale. Szkoda gęby studzić, uspokój się.”
“Oczywiście, iż cię skrzywdzi, Wojtusiu! Serce mi to mówi!” – łkała matka. “Ładna – no tak, diablica… Ale zimna, kapryśna. Jej miejsce w mieście, nie w naszej wsiowie.”
Wojtek wreszcie się odwrócił. Jego wzrok był nieprzeniknioną ścianą.
“Koniec. Temat zamknięty.”
Tymczasem w sąsiednim domu, pachnącym tanią wodą toaletową i młodością, lustro pokazywało zupełnie inny obraz. Jagódka kończyła wieczorny rytuał: podkreśliła oczy kredką, dokładnie pomalowała usta. Jej wygląd, jaskrawy i wyzywający, krzyczał o pragnieniu, by ją zauważono, schwytano, zabrano daleko stąd.
“Jagódka, gdzie się tak wystroiłaś?” – dobiegł z kuchni głos matki. “Znowu na potańcówkę? A po tańcach – hulanki do rana? Chociaż Wojtka zaproś. Chłopak jaki! Technikum kończy, złota rączka. Robotników najął, z ojcem dom stawia – mówi, dla przyszłej żony. A sam tylko na ciebie patrzy, jak urzeczony.”
Jagódka prychnęła, obracając się przed lustrem, podziwiając swoje odbicie.
“Twój Wojtek to prostak jakich mało. ‘Dom stawia’… Młodość tylko raz się zdarza, mamo! Trzeba żyć, bawić się, a on haruje jak wół, nigdzie nie wychodzi, nie oddycha pełną piersią. Młodość minie – i nie będzie co wspominać. Nie potrzebuję go, słyszysz? Ani trochę. choćby nie myśl mi go proponować.”
I jak motylek wyleciała z domu, zostawiając za sobą tylko obłok drażniącego zapachu.
Tamta jesień była złota i gorzka. Wojtek, po otrzymaniu dyplomu, dostał też powołanie. Rodzice zorganizowali skromne, ale serdeczne pożegnanie. Jagódka z matką też przyszły – jako najbliższe sąsiadki.
Wojtek w nowym, niewygodnym garniturze czekał na moment. Serce waliło mu w gardle. Złapał Jagódkę w korytarzu, nieśmiało przytuloną do ścieny.
“Jagódko…” – zaczął, a głos mu zdradliwie zadrżał. “Czy mogę… pisać do ciebie listy? Wszyscy żołnierze piszą… do swoich dziewczyn. A ja… nie mam dziewczyny. Może… zgodzisz się być moją? Choćby na odległość?”
Jagódka spojrzała na niego z pobłażaniem, jak na miłego, ale natrętnego szczeniaka. Pomyślała chwilę.
“No, pisz. Jak będzie humor – odpowiem. Jak nie – nie miej pretensji. Dobrze?”
To wystarczyło. Jego twarz rozpromieniła się nadzieją tak jasną, iż Jagódka na moment spuściła wzrok. Zrobiło jej się niemal wstyd.
Przez jakiś czas odpisywała na jego listy, pisane starannym żołnierskim charakterem. Ale po szkole rzuciła się w wir miasta, by zdawać na nauki humanistyczne. Szara wiejska egzystencja została za plecami, wraz z naiwnymi żołnierskimi wyznaniami. Korespondencja nagle się urwała.
Jej matka tylko wzdychała, cicho mając nadzieję, iż córka opamięta się, poczeka na Wojtka, osiądzie, a uczyć się można i zaocznie – byle była chęć. Ale Jagódka słuchać o tym nie chciała.
“Skończę studia, wyjdę za miejskiego, inteligenta! I nigdy, przenigdy nie wrócę do tej zapadłej, zapomnianej przez Boga wioski!” – wrzeszczała w histerii, gdy matka próbowała wstawić się za wiejskiego zalotnika.
Ale los okrutnie się z niej naśmiał. Pierwszy egzamin – wypracowanie – oblany na łeb. Gorzka ironia polegała na tym, iż nie miała na kogo zwalić winy. W ich wiejskiej szkole nauczycieli wciąż brakowało. Polski i niemiecki prowadziła jedna osoba – Niemka Elżbieta Schmidt. Niemiecki znalazła perfekcyjnie, a polski ledwo dawała radę. Jagódka, jak większość jej klasy, nie znała porządnie ani jednego, ani drugiego.
Ale Jagódka nie potrafiła długo się smucić. Miasto kusiło światłami, gwałtownie więc znalazła pocieszenie w urokliwym i cynicznym Edwardzie. Edek kończył prawo i miał trzypokojowe mieszkanie, bo rodzice pracowali na północy.
Jagódka gwałtownie się do niego wprowadziła. By nie siedzieć na karku i nie żebrać u matki, zatrudniła się w stołówce robotniczej. Kucharką oczywiście jej nie dali. Woziła wózek z pierogami po halach, czując na sobie oceniające spojrzenia robotników.
W mieszkaniu Edka gwałtownie się zadomowiła: doprowadziła połysk w zaniedbanych pokojach, gotowała tłuste rosoły i przynosiła z pracy pierogi. Wyobrażała sobie, iż jest pełnoprawną gospodynią, niemal żoną. Mieszkanie jest, facet obiecujący. Można pomyśleć o dzieciach. Była w nim zakochania aż do zawrotu głowy. Był dla niej uosobieniem tego miejskiego, pięknego życia, o którym marzyła.
Mieszkała z nim prawie rok. Aż pewnego wieczoru, zimnego i deszczowego, Edek, rozwalony na kanapie, powiedział bez emocji:
“Jagódka, koniec zabawy. Miłość minęła, znudziłaś mi się. Wyprowadź się. Rodzice wracają za parę dni.”
W środku coś jej pękło i zamarło. Ale dumna i już nauczona miejskiej twardości, nie dała po sobie poznać. Spokojnie, bez histerii, spakowała rzeczy do tej samej walizki i poszła do koleżanki. Dopiero gdy dr











