Zbyt czysto dla młodej mamy: lekcja od teściowej
Barbara Stanisławówna weszła do domu synowej bez ostrzeżenia. Kinga powitała ją z córeczką na rękach, próbując ukołysać malutką.
— Nie śpisz? — zapytała teściowa.
— Nie — westchnęła Kinga.
— A ty sama kiedy ostatnio spałaś? — przymrużyła oczy Barbara.
— Nie pamiętam… Tylko na rękach się uspokaja — cicho odpowiedziała Kinga.
— Daj mi wnuczkę, przejadę się z nią trochę samochodem, pewnie zaśnie. Za dwie godziny wrócimy. A ty się prześpisz, odpoczniesz!
Kinga się wahała, ale zmęczenie zwyciężyło. Oddała dziecko, śledziła wzrokiem odjeżdżający samochód, a potem… nie poszła spać. Zaczęła zbierać porozrzucane zabawki, myć naczkę, włączać pranie, szorować łazienkę, zamiast podłogi. choćby upiekła szarlotkę — przecież nie wypada wracać na pusto przed teściową i teściem, zaraz wrócą.
Barbara Stanisławówna nie była władcza ani opryskliwa. Po prostu mówiła cicho, ale stanowczo. choćby jej „dziękuję” brzmiało jak rozkaz.
Niska, szczupła, o ciemnych włosach i bladej cerze, miała taki wzrok, iż automatycznie prostowało się plecy. Kinga zawsze starała się robić dobre wrażenie. choćby o ciąży najpierw powiedziała teściowej, a nie własnym rodzicom.
Wyszła za mąż wcześnie, w wieku dwudziestu lat. Jej mąż, Tomek, towarzyszył jej od szkolnych lat. Rodzice obojnych kupili działkę, postawili dom, na wesele już mieli własne gniazdko. Klucze wreczyli uroczyście, mówiąc:
— Żyjcie długo i szczęśliwie.
Rodzina była zżyta. Stosunki z rodzicami męża układały się dobrze, choć z lekkim napięci—w końcu Kinga czuła się pod ciągłą obserwacją.
Po narodzinach córeczki, Zosi, wszystko się zmieniło. Dziewczynka była marudna, spała krótko, mleka nie starczało—Kinga prawie nie jadła, biegała po domu jak w transie. Czuła się wyczęrpana. Pomoc oferowali i jej matka, i Barbara, ale Kinga dumnie odrzucała—uważała, iż „powinna sama dawać radę”.
Wstydziła się zmęczenia, sprzątała dom przed każdą wizytą krewnych. choćby szafki miała zawsze uporządkowane, na myśl, iż teściowa mogłaby zauważyć bałagan, robiło się jej gorąco.
Aż któregoś dnia—nagle, niespodziewanie. Kinga stała z dzieckiem na rękach, nie mając czasu w sprzątanie. W zlewie—sterta śtelnów, na podłodze—plamki, wszędzie—porozrzucane ubrania. Ona sama wyglądała na wynędzniałą.
Barbara to wszystko widziała, ale nie skomentowała. Tylko powiedziała:
— Wstąpiliśmy po zakupach, przywieźliśmy wam jedzenie. Chleb, mleko, trochę domowego…
I wtedy zaproponowała:
— Zosię zostaw z nim. Przejdziemy się, utuliamy. A ty—śpij. Nic nie rób, jasne? Tylko śpij.
Kinga przytułziła. Ale gdy tylko za nimi zamknęły się drzwi, zamiast odpocząć, rzuciła się do sprzątania. „Nie można przyjąć gości w takim stanie!”—myślała.
Gdy Barbara i teść wrócili, dom lśnił. W łazience święciło czystością, w kuchni unosi święt szarlotki. Wszystko błyszło.
Barbara weszła z wnuczką, wdychła aromat ciasta, spojrzała na idealny porządek—i zdrżtwiła.
— Nie zostaniemy na obiad — powiedziała, oddając córeczkę Kingi.
— Dlaczego? — zdziwiła się Kinga.
— Zobraliśmy Zosię, żebyś ty spała, a nie szorowała podłogę. Musisz dbać o siebie. Jestesz mamą, jeżeli nie nauczysz się przyjmować pomocy, wypalisz się. Jesteśmy blisko. Nie jesteśmy wrogami.
Teściowa machnęła ręką i wyszła. Kinga poczuła ucisk w piersi. Było jej jednocześnie żal i wstyd. Bo Barbara miała rację. Co do słowa. I Kinga zapamiętała tę lekcję na długo.