Klasyczna polska etnografia dzieliła kulturę na trzy sfery: kulturę materialną, kulturą społeczna oraz kulturę duchową. W czasie studiów najnudniejsza wydawała mi się ta pierwsza. Do dzisiaj pamiętam lekturę pierwszego tomu „Kultury ludowej Słowian” Kazimierza Moszyńskiego, dotyczącego tej właśnie sfery kultury. Jej znajomość obowiązywała na egzaminie z przedmiotu „Etnografia Polski”. Było to nudne, gdyż trzeba było uczyć się m.in. budowy narzędzi używanych w kulturze ludowej, które w czasie lektury można było zobaczyć tylko w muzeach etnograficznych i w skansenach jako relikty czy też materialne dziedzictwo kulturowe.
Moje podejście do rzeczywistości materialnej zmieniło się jednak na przestrzeni ostatnich lat. Stało się tak nie za sprawą modnego „powrotu do rzeczy”, posthumanistycznego zwrotu ku materii czy też jakiejś naukowej refleksji. Powodem jest proces mojego starzenia się, a wraz ze mną starzenia się świata rzeczy, z którymi byłem zżyty. Moi towarzysze życia codziennego i milczący bracia mniejsi przygarbili się, a ich oblicza pokryły zmarszczki – rysy powstałe w wyniku zużycia.
Kilka lat temu byłem w Muzeum Narodowym we Wrocławiu i zobaczyłem eksponat, którym był komputer Atari. W latach dzieciństwa służył mnie i moim kolegom do grania w gry absolutnie prymitywne z dzisiejszego punktu widzenia. Komputer trzeba było podłączyć do telewizora, by ten drugi spełniał funkcję ekranu. Później wgrać grę przy specyficznych piskach mini magnetofonu-wgrywarki. Przy tym zachować absolutną ciszę, aby się udało (dziecięca praktyka magiczna). Pomyślałem: „Jak to? To przecież było tak niedawno, to nie są stare rzeczy! Stare rzeczy to lemiesze, pługi i inne takie narzędzia, ale nie mój Atari”.
Zdałem sobie sprawę, iż czas nie tylko przyśpieszył, i to nie ja będę wyznaczał, co jest, a co nie jest stare, ale upływający i umykający mi czas spowodował destrukcję tamtego świata rzeczy, które, jak w książce Marty Kozłowskiej „Berdyczów”, po prostu poznikały. Wskazujące palce i jawne drwiny szkolnej wycieczki z muzealnego Atari uświadomiły mi, jak bardzo przeszłość stała się innym światem i jak trudno uwierzyć, iż była kiedyś czyimś zwykłym namacalnym światem, a nie obiektem zamkniętym w gablocie i służącym do oglądania.
Kto z tych nastolatków wiedziałby, jak wgrać grę? Jak używać innych rzeczy z przeszłości? Wiadomo: żaden. Dobrym przykładem jest kaseta magnetofonowa, co z taką lubością pokazują memy, aby choć na chwilę dać starszemu pokoleniu poczucie wiedzy tajemnej – niedostępnej dla cyfrowych tubylców; pokazać, iż kultura prefiguratywna (pojęcie M. Mead), czyli taka, w której to młodzi uczą starszych, jest tylko pozorna.
Stare rzeczy mogą powracać do żywych, być reanimowane w naszych praktykach tylko na zasadzie retro sentymentu, nostalgii za „starymi dobrymi czasami”. Co więcej, tych czasów trzeba fizycznie dotknąć, gdyż wirtualność spowodowała odrzeczowienie rzeczy – z tego to m.in. względu lepiej posłuchać płyty gramofonowej niż odtworzyć daną piosenkę na laptopie. To sekwencja fizycznych czynności i kontaktu z materią, choćby trzasków i niedoskonałości, daje nam zadowolenie wynikające być może z jakiejś chęci powrotu do (jakoby) autentycznego świata cielesnego doświadczenia.
Granie na Atari obejmowało m.in. zapisywanie na kartkach wyników, tj. czasowych osiągnięć poszczególnych graczy (kto szybciej dojedzie do mety samochodem zbudowanym z kilku kwadratów), wymienianie się grami, wzajemne odwiedzanie się w celu wspólnej gry. Dobrze ukazał tę dziecięcą społeczność graczy i ich praktyki mocno osadzone w materialności oraz, co ważniejsze, emocjonalną chęć powrotu, znany mem (traktuję tę formę komunikacji jako tekst kultury). Mężczyzna mówi, iż chciałbym spotkać się z kolegami, jego żona czy partnerka, odpowiada: to idź. Widzimy chmurkę jego myśli, w których jako dziecko gra z kolegami. „Tam już nie da się pójść” – mówi.
Inny mem przedstawia nastolatków grających w piłkę nożną, z podpisem „Gdyby ktoś z nas wiedział, iż to już ostatni wspólny mecz”. Te wspólne mecze zawsze pojawiają się przy okazji spotkań z moimi złotoryjskimi kolegami, z którymi graliśmy w piłkę „na zawodówce”, choć nikt nie pamięta ostatniego meczu, bo przecież – właśnie – nikt nie wiedział, iż to ten ostatni, jak i tego, iż te mecze są dużo ważniejsze niż się wtedy wydawało. Ich ważność potęguje się z upływem czasu.
Mogę z łatwością, z naukowego punktu widzenia, opisać mechanizmy mityzacji rzeczywistości, idealizacji przeszłości etc., pomądrzyć się z wyżyn akademickiego dyskursu, ale faktem jest, iż mniejszy stopień zmediatyzowania wymuszał bliższe i by tak powiedzieć, bardziej gorące kontakty osobiste, swoistą formę towarzyskości, budowania koleżeństwa i przyjaźni. Co więcej, one są stosunkowo trwałe, mam bowiem więcej kolegów i przyjaciół z podstawówki niż ze studiów – i to choćby pomimo różnic światopoglądowych czy klasowych. To po pierwsze.
Po drugie, uważam, iż w tej nostalgii nie ma niczego złego, choćby jeżeli nostalgiczna uczuciowość nie ma swojej reprezentacji, a znaczenie danego wydarzenia jest nadawane po jego zniknięciu. W tym sensie przedmiot nostalgii jest swoistym symulakrum, tj. znakiem bez odniesienia (pojęcie J. Baudrillarda). Z tego względu nostalgia jest zresztą łatwa do zaatakowania i wyśmiania, albowiem ktoś często tęskni za czymś, co staje się obiektem tęsknoty dopiero po czasie.
Podam przykład, który zobrazuje co mam na myśli. Jako dziecko oglądałem dobranockę „Miś Uszatek”. Pamiętam, jak Mama wolała: „Michaś, bajka”. Bajka jak bajka, leciała w telewizji to oglądałem, nie stawiałem jej wyżej ani niżej od późniejszych „Brygady RR” czy „Gumisiów”. Przypomnę, iż był to czas, w którym to ja musiałem się dostosować do pory oglądania, co nadawało dniu odpowiedni rytm. Od kiedy mieliśmy video (lata 90.) można już było nagrywać z telewizji, ale dotyczyło to raczej filmów sensacyjnych niż bajek. Reżim programu telewizyjnego, a od 1993 roku wspomagany „Tele tygodniem”, dawał jakiś swoisty urok odświętnego wyczekiwania oraz budował odpowiednie rytuały wśród telewidzów i całych rodzin.
Słowem, „Miś Uszatek” był po prostu bajką mojego dzieciństwa, której oglądaniem kończyłem dzień. Dzisiaj, gdy ją oglądam, robię to inaczej niż wtedy, gdyż wiem, iż czas dzieciństwa już przeminął. Miś Uszatek nie jest tym samym Misiem Uszatkiem, choć on się wcale nie zmienił, może z tą różnicą, iż oglądam go na innym nośniku. Zmieniłem się ja. Widząc dzisiaj tę bajkę – widzę siebie małego, którego nie mogłem zobaczyć wtedy, gdyż jeszcze nie dorosłem. Jednego misia od drugiego dzieli czas. Tęsknię za Misiem Uszatkiem, bajką, która we mnie-dziecku nie budziła szczególnych emocji, albowiem żeby za czymś tęsknić, trzeba obiekt tęsknoty utracić, ale nie w sensie fizycznym, ale czasowym. Czas go zmienia, tęsknię zatem za czymś, co w chwili dziania się nie istniało, gdyż dorosły Michał to nie mały Michaś.
Podobnie jest z wieloma innymi rzeczami, które oglądam czy kupuję, chcąc dotknąć oraz posmakować minionego świata. Czytane egzemplarze zielonych książek serii „Świat zwierząt” czy jedzone galaretki cukrowe przypominające ćwiartki cytrusów rozczarowują, bo choć fizycznie się nie zmieniły, to zmieniły się znaczenia, które wpływają na sam kontakt z rzeczą – nie o samą materię bowiem tutaj chodzi, ale o nadawane jej znaczenia. Rozczarowują, a jednak niczego tak jak ich nie pożądam, gdyż naiwnie ufam, iż przywrócą mnie do świata, w którym byłem zżyty z rzeczami. Na tym żeruje cały znienawidzony przeze mnie retro-storyselling, któremu ze wstydem ulegam, łudząc się za każdym kęsem wafelka Danusia czy Drażami Korsarzami, iż tym razem wrócę do przeszłości. Nigdy nie wracam, a szkoda.
Dla wielu osób, szczególnie młodych, których czas jeszcze nie przeminął (niechaj wykażą się cierpliwością!), to podejście taniego sentymentalizmu, jakiejś naiwno-dziecięcej potrzeby zaczarowania świata, która od razu jest deprecjonowana sformułowaniem-etykietą „Kiedyś to było”. Nie negując tego sentymentalno-magicznego wymiaru, uważam, iż jest on potrzebny, wręcz niezbędny, szczególnie tym, którzy, tak jak ja, nie wierzą w przyszłość i nie mają najmniejszej ochoty „być na bieżąco”, tj. dopasowywać się i transformować własną podmiotowość do wymagań postępu (coraz zresztą głupszego).
Niektórzy badacze mówią w tym kontekście o destrukcyjnych i dysfunkcyjnych konsekwencjach nostalgii. Nasila ona uczucie dystansu pomiędzy uczestnikami życia społecznego oraz powoduje obojętność wobec rzeczywistości życia społecznego. Nostalgia jest zatem źródłem cierpień, by przywołać tytuł artykułu na ten temat, autorstwa S. Boym. Można przyjąć taką optykę, jest ona jednak uzasadniona tylko pod warunkiem, iż ufa się w cywilizacyjny potęp i określone wartości, jak np. konieczność zaangażowania w życie społeczne o jego określonej formie. Nie dostrzega się przy tym, iż nostalgia może być także skuteczną ochroną przed adaptacją do nowej rzeczywistości, w imię akceptacji oraz pielęgnowania – koniec końców – własnego życia, które trzeba przeżyć tak, jak się chce i to nie pod pluszowym przymusem postępowych badaczy etykietujących wybory ludzi „dysfunkcją”. A co to? Wszyscy muszą żyć w tym czasie?
Być może przeszłość to jedyne, co mamy, czyli własną opowieść o minionym świecie i o nas samych, która nie ma realnego miejsca poza doświadczeniem istniejącym w wyobraźni. Każdemu wolno mieć swoją opowieść, a przykładanie do niej naukowej miary prawdy i fałszu jest nie tylko nudne i poznawczo jałowe, gdyż nie oddaje potrzeby sensotwórczej działalności podmiotu, ale także uniemożliwia zrozumienie, tak po ludzku, samego opowiadającego i jego idiosynkratycznego świata. Te możliwości daje nam sztuka, w tym głównie literatura oraz film, gdyż nauki społeczne coraz bardziej służą przymuszaniu do światopoglądowego postępu.
Ponadto w pewnych aspektach rzeczywistości, z punktu widzenia wracających do przeszłości, faktycznie kiedyś było lepiej. Nie wszystko da się zrzucić na idealizowanie przeszłości. Kwitowanie każdej wypowiedzi uwagami typu: „O, zaczyna się, kiedyś to były czasy teraz nie ma czasów”, to tarcza przed uznaniem, iż wiara w postęp może okazać się regresem, iż nie wszystko, co nowe, jest lepsze niż stare. Należy także pamiętać, iż „postęp” i „regres” to tylko metafory, a nasza pamięć działa jak latarnia morska: oświetla tylko fragment, reszta pozostaje w mroku, nigdy nie chwytając całości, wszak żadna latarnia nie rozświetli nocy. Nie znaczy to jednak, iż oświetlone fragmenty nie są prawdziwe.
Mówię o tym wszystkim, aby, po pierwsze, uświadomić, iż często z dużą łatwością, by nie powiedzieć iż ze zbyt dużą, przychodzi nam ocena tego, co minęło jako jednoznacznie negatywnego, gdyż będącego reliktem zawsze złej przeszłości, rzekomo słusznie wypartej przez postęp.
Po drugie, aby zwrócić uwagę na fakt, iż nasze opowieści o przemijającej postaci świata dają się prowadzić poprzez historię pojawienia się, używania oraz zanikania rzeczy. Tworzone przez człowieka rzeczy stabilizują relacje społeczne, wspólne ich znaczenia umożliwiają i wytwarzają praktyki kulturowe, poprzez nie, i dzięki nim, działamy. Ich historie to nasze historie.
Lubię wracać wspomnieniami do dziejów różnych rzeczy, które posiadam lub straciłem z powodu bezrozumnej wiary w trwanie materialnego świata (pamiętnik, „Złote myśli”), czyli po prostu wyrzuciłem jako bezużyteczne starocie, a choćby ośmieszające śmieci, znaki pochodzenia klasowego. Nie chodzi tutaj bowiem o moje doświadczenia, ale o doświadczenia ludzi żyjących w czasach innej niż dzisiaj infrastruktury materialnej. Słowem: trzymanie w zamrażalniku posiekanego koperku w pudełku po lodach było stosunkowe powszechne, a nie jednostkowe. Co więcej, ponad dekadę temu znalazłem koperek w lodówce mojej rumuńskiej niedoszłej teściowej.
Jedną z takich rzeczy jest też patyczek, który kiedyś znalazłem w szafce na buty. Był to po prostu prosty kilkunastocentymetrowy kijek, przypominający bardziej patyk po zjedzonych lodach niż gałązkę. Gdyby nie miejsce jego odnalezienia, trudno byłoby się domyślić do czego służył. Służył do zmierzenia rozmiaru stopy. „Jak to?” – mógłby ktoś zapytać, „Nie łaska samemu iść i zmierzyć”. Dzisiaj kupienie butów nie stanowi większego problemu, jeżeli posiada się pieniądze, gdyż jest to towar dostępny. Nie było tak jednak zawsze. Ten patyczek moja Mama dawała cioci, której siostra mieszkała w Niemczech, i do których, na początku lat 90., jeździła do pracy. Wtedy to mogła użyć patyczka, aby kupić buty o odpowiednim rozmiarze, wcześniej zaś, w latach 80., robiła to jej siostra i wysyłała do Polski lub przywoziła przy okazji świąt.
Na informację o patyczku jako mierze stopy i przedmiocie przekazywanym sobie w celu odpowiedniego zakupu, natrafiłem w książce Jana Głuchowskiego „Na saksy i do Bułgarii. Turystyka handlowa w PRL”. Wśród opisywanych przedmiotów towarowego obrotu handlowego pomiędzy polskimi turystami-handlarzami a węgierskimi mieszkańcami-handlarzami znalazły się m.in. buty. Jak pisze autor: „Jeśli był to zakup dla bliskiej osoby, wówczas dokonywano go w dziś już zapełnienie zapomniany sposób, a mianowicie miarą był patyczek przywieziony z kraju długości stopy osoby, dla której przeznaczone było obuwie. Problem polegał na tym, iż czasem patyczek się wysuszył albo uszkodził i buty okazywały się niedobre”. Głuchowski opisuje jeden z felernych zakupów, spowodowanych skurczeniem się świeżo ściętego patyczka. Mój rodzinny patyczek okazał się bardziej profesjonalny i nie ulegał odkształceniom.
Przeglądając rodzinne zdjęcia, wprawne oko właściciela zaznajomionego z kulturą materialną PRL-u potrafi rozpoznać rzeczy pochodzące z innych państw socjalistycznych oraz przywiezione zza Żelaznej Kurtyny, a choćby miejsc tak egzotycznych, jak Turcja, Egipt, Indie, Korea Południowa, Tajlandia, Syria czy Kuba. Jak te rzeczy znalazły się w naszym posiadaniu? Dlaczego chcieliśmy je mieć? Jakim kanałem je nabyliśmy? Od kogo i za ile?
Książka Głuchowskiego opisuje jedną z praktyk, która umożliwiała zaopatrzenie się w różne produkty. Historia rzeczy trafiających do Polski dzięki turystyce podróżniczej to jednocześnie opis konsumpcji czasów przed transformacją ustrojową oraz czegoś, co określiłbym „kulturą zaradności” czy „kulturą kombinowania”.
Warto tej kulturze poświęcić kilka słów, ujmując ją jako nadbudowaną na ekonomicznej bazie, która przymuszała ludzi do organizowania sobie różnych towarów. To o tyle ważne, iż kultura ta źle się zestarzała i z dzisiejszego punktu widzenia jest oceniana negatywnie. Pytanie, jakie można zadać, brzmi następująco: czy nie przeszła ona swoistej metamorfozy i pomimo zmiennych dekoracji kulturowych wciąż ma się dobrze? Czy nie służy przypadkiem do stygmatyzacji jednych „zaradnych” (klasowo „niższych”) przez innych „zaradnych” (klasowo „wyższych”)?
Zacznę od faktów. Czasy PRL były okresem państwowego monopolu w turystyce, a rozwój turystyki handlowej był uzależniony od sytuacji politycznej w „krajach demokracji ludowej”. Mobilność zagraniczna obywateli wzrastała od czasów śmierci Stalina i tzw. odwilży. W 1955 roku na wycieczki do ZSRR udało się jedenaście tysięcy rodaków, rok później już dziewięćdziesiąt trzy tysiące, a podobny wzrost odnotowano w wyjazdach do Czechosłowacji i NRD. Przełomem był 1972 rok, w którym podpisano umowę graniczną z naszym zachodnim sąsiadem. O ile w 1971 roku do NRD wyjechały sto dwadzieścia cztery tysiące Polaków, to w roku następnym już osiemdziesiąt razy więcej. Zliberalizowano także regulacje dotyczące wyjazdów do Bułgarii, Czechosłowacji, Rumunii i na Węgry. Turystyka handlowa i wyjazdy zagraniczne osiągnęły apogeum w 1977 roku – wtedy do bratnich państw socjalistycznych udało się ponad dziesięć milionów Polaków. Stan wojenny drastycznie ograniczył wyjazdy turystyczne – w 1983 roku Polaków wyjechało milion, a u schyłku PRL liczba turystów osiągnęła prawie trzy miliony. Od 1991 roku rząd Tadeusza Mazowieckiego zniósł monopol w handlu zagranicznym, co całkowicie podkopało nielegalny handel turystyczny.
Wyjazdy turystyczne Polaków, zdaniem autora książki, pracownika biur podróży w PRL, były bardziej przedsięwzięciami biznesowymi niż nastawionymi na zwiedzanie, poznawanie innych kultur, uczenie się czegoś nowego czy wzbogacanie własnej osobowości – jak to określa autor. Opisuje on zabawne historie mniejszości, jaką stanowili „prawdziwi” turyści, którzy np. nie chcieli się zrzucać na łapówki dla celników, gdyż nie wieźli niczego na sprzedaż. Budziło to wielkie zdziwienie, a choćby drwiny ze strony większości, czyli turystów handlowych.
Z ekonomicznego punktu widzenia nie ma w tym nic dziwnego, albowiem pensje w PRL wahały się od 10 do 30 dolarów. Te drugie należały do inżynierów, lekarzy, pracowników naukowych, a obok oficjalnego nierealnego kursu walutowego istniał kurs czarnorynkowy. Ceny dóbr konsumpcyjnych, np. sprzętu turystycznego, kryształów czy skór z lisa były w naszym kraju relatywnie tanie, wystarczyło je więc wywieźć za granicę, sprzedać, a wówczas zwracał się koszt wycieczki, a przy większej ilości sprzedanych rzeczy zysk równał się rocznej pensji lub był jeszcze wyższy. Zdarzało się, iż niektóre osoby porzucały pracę zawodową i zajmowały się wyłącznie handlem turystycznym – podobno sprawdzali się w tym emeryci.
Słowa piosenki zespołu Big Cyc „Berlin Zachodni”, choć napisane w 1990 roku, trafnie oddają możliwość szybkiego zarobku: „Tu kupisz, tam sprzedasz, nie weźmie cię bieda”, „a w jeden dzień zarobisz tyle, co górnik w miesiąc w brudzie i w pyle”.
Głuchowski w swojej książce informuje, iż na rynek trafiało tylko około jednej czwartej całości ogłoszeń z biur podróży do takich państw jak Turcja czy Grecja. Reszta wyprzedawała się pod ladą za łapówki od najzamożniejszych. Turystyka handlowa kwitła nie tylko dzięki biurom podróży, ale także m.in. wyjazdom naukowym oraz wymianie kulturalnej. Choć autor nie opisuje szczegółowo struktury klasowej podróżujących, to z jego książki można wyciągnąć wniosek, iż byli to raczej w większości ludzie z dużych miast, z odpowiednimi znajomościami, nierzadko wykształceni. Handlowali w zasadzie wszyscy, gdyż było to po prostu bardzo opłacalne, niezależnie od tego, czy robili to profesjonalnie czy „przy okazji”.
Autor nie ocenia ani nie stygmatyzuje tych ludzi. Docenia za to ich zaradność, spryt, a choćby odwagę, gdyż nie znając języka jechali do innego kraju handlować; ufali w swoje siły, np. w to, iż nie dadzą się złapać, a choćby przyłapani na nielegalnym procederze poradzą sobie jakoś. Podkreśla za to, iż nabycie tych doświadczeń oraz kontaktów przysłużyło się przedsiębiorczym osobom, które gwałtownie uruchomiły sprzedaż z pominięciem biur podróży, co szczególnie dotyczyło handlu z Turkami. Słowem, doświadczenia w turystycznym handlu okazały się przydatne do rozwinięcia biznesu w czasach kapitalizmu, szczególnie na początku lat 90., w którym jeżeli obowiązywały regulacje, to można było je obchodzić starymi sposobami. „Najobrotniejsi”, jak określa ich autor, otwierali firmy produkcyjne, usługowe i przedsiębiorstwa importowo-eksportowe.
Powstrzymując się przed oceną tych praktyk w latach 90. i późniejszych, często z dzisiejszego punktu widzenia godnych potępienia i wyśmiania pod hasłem „Januszy biznesu”, należy powiedzieć, że, po pierwsze, nie jest to praktyka szerzej opisana w historii kultury PRL (rzecz na dobre studium antropologiczno-historyczne). Jak wszystko, co wstydliwe, zostało poznawczo zaniedbane.
Po drugie, miała ona znaczenie dla rozwoju przedsiębiorczości kapitalistycznej, gdyż ukształtowała się określona „kultura zaradności” sprzężona ze zdolnościami komunikacyjnymi ułatwiającymi załatwienie określonych spraw. Kto dzisiaj potrafi dać łapówkę? Podlizywać się i schlebiać w celu osiągnięcia własnego interesu? Nie żebym takie kompetencje komunikacyjne wychwalał, ale okazywały się one przydatne, wręcz niezbędne.
Po trzecie, to raczej okoliczności zmusiły ludzi do „kultury zaradności”, opartej także na gospodarsko-wiejskim podejściu. „Zaradność”, „obrotność”, słowa często przeze mnie słyszane w latach 90., były synonimem inteligencji, sprytu życiowego skutkującego „załatwieniem sobie czegoś w życiu”. Jak sam nie zdobędziesz, to nikt ci nie da, a kapitalizm to świat walki wszystkich ze wszystkimi. Przykładowo, część mojej rodziny przenosiła wiejskie nawyki ukształtowane przez instytucję targu do życia w mieście, np. próbowali w supermarkecie winogron. Oczywiście można to „januszowate” zachowanie potępić jako niemoralne, ale było ono racjonalne, gdyż trzeba spróbować, żeby kupić to, co się chce, a nie ufać, iż winogrona są słodkie, albowiem to właśnie zaufanie było „towarem deficytowym” (przynajmniej w pewnym aspekcie). „Co by było gdyby tak każdy próbował?”. – Ale nikt nie próbuje” – brzmiała odpowiedź. To też jest racjonalne.
Podzielam dzisiejszą krytykę owej mentalności, która nierzadko nie liczy się z prawem, skutkuje wyzyskiem etc. Chodzi jednak o to, żeby w tej krytyce rozumieć ducha czasów (ludzi kształtują ich realia, a nie abstrakcyjne ideały) oraz nie być jednostronnym. Prawdziwymi Januszami biznesu są także ci, którzy niekiedy wręcz chełpią się niepłaceniem przez siebie podatków, gdyż znaleźli jakąś lukę prawną lub potrafią „obejść system”. Można naśmiewać się z praktyki turystycznej nastawionej za handel, ale z równym zacięciem należy krytykować turystykę konferencyjną jako praktykę kadry akademickiej. Czy naprawdę na większe potępienie zasługuje dorabiający się od zera, tak strasznie stygmatyzowany „Janusz biznesu” niż „wielcy biznesmeni” zawdzięczający majątki współpracy z tajnymi służbami? Czy Janusz Januszowi nierówny?
Ponadto uważam, iż „kultura zaradności” pomagała sobie radzić na emigracji. Spędziłem rok w Irlandii, mieszkając z chłopakami z klasy ludowej, i miałem okazję obserwować ich życie. Ci, którzy nie odnajdywali się w Polsce, stygmatyzowani jako „niezaradni”, jako gorsi, gdyż niewykształceni i bez znajomości języka, „przegrywy”, znakomicie się odnajdywali w emigracyjnej rzeczywistości, np. w sferze napraw i handlu samochodami (niewielu Irlandczyków się na tym znało), strzyżeniu kolegów za niewielką opłatą, wykonywaniu wielu rzeczy samodzielnie, żeby nie musieć wydawać pieniędzy. „Jak niezgodnie z prawem, to lewą stroną jadę. Teraz też jest wojna, kto kombinuje ten żyje” – słyszymy w piosence „To my Polacy”, trafnie obrazującej życie części polskiej emigracji. Dla biedniejszych zawsze jest wojna.
Książka „Na saksy i do Bułgarii” pokazuje także, iż kupowanie podróbek odzieży w Turcji, a choćby wakacyjna prostytucja w Turcji i krajach arabskich nie była nieznana, niekiedy wręcz turystyczne autokary były wypełnione ekskluzywnymi polskimi prostytutkami. „Dziewczyny z Dubaju” nie są czymś nowym. Dalej chodzi o to samo: mieć to, co mają inni, ci definiowani poprzez posiadanie jako lepsi, dorobić się szybciej i łatwiej. Różnica polega na tym, iż kiedyś robili to prawie wszyscy, dzisiaj część społeczeństwa przynależna do klasy wyższej już nie musi, a „średniaki” dobrze udają, iż nie muszą, ale nierzadko kombinują jak dawniej, aby ich sieć powiązań klientelistycznych pozwoliła na dostęp do wybranych zasobów: pracy, grantów czy opieki lekarskiej. Zmieniła się tylko pożądana materia.
W neoliberalnym kraju „kultura zaradności” jest cnotą, choć nie wszyscy się do niej przyznają, a stygmatyzacji ulegają tylko najsłabsi. W świecie nierówności społecznych oraz słabo działającego państwa, które znajduje się w rękach klasy dominującej, nie dziwi fakt, iż spora część ludzi radzi sobie jak potrafi, czyli kombinuje i omija prawo. Wiedzą bowiem, iż nie ma nic gorszego niż bycie biednym oraz wyzyskiwanym w świetle prawa.
Dzięki procesowi psychologizacji i psychoterapeutyzacji kultury współczesnej wyrabiamy nawyk nieustanej autoanalizy swoich uczuć, skupiania się na własnym wnętrzu, zaglądania do środka. Tymczasem ciekawszy jest gest analityczny skierowany na zewnątrz, ku światu rzeczy, jako pretekstu do opowiedzenia historii naszej podmiotowości oraz historii praktyk kulturowych, które nas ukształtowały, wręcz uformowały nasze ciała.
Pod tym kątem bardzo interesująca jest książka Byung Chul-Hana „Nie(do)rzeczy”, którą autor kończy mini-esejem o grającej szafie dzielącej los kawałka gitary z „Powiększenia” Antonioniego: z relikwii staje się śmieciem. Tworzona przez Hana opowieść odzwierciedla, kim jest sam opowiadający, ukazując jednocześnie więcej: jak wiele straciliśmy odczarowując świat, pozbywając się poetyckiego wymiaru zamieszkiwania świata. Świata, w którym rzeczy nie są towarami, w których się dusimy, ale czymś, z czym żyjemy i na co przenosimy nasze wyobrażenia, tęsknoty, marzenia czy aspiracje. Myślimy rzeczami, gdyż są jak lustro, rzeczą i metaforą jednocześnie.
dr hab. Michał Rydlewski
Zdjęcie w nagłówku tekstu: fot. Magdalena Okraska