Telefon zadzwonił wczesnym rankiem. Jadwiga, jeszcze nie do końca rozbudzona, usłyszała w słuchawce ochrypły, zdenerwowany głos Krzysztofa:
— Jadziu… Ja… Muszę ci coś powiedzieć… — zawiesił głos, jakby szukał słów. — Wszystko przemyślałem… Nie jestem gotowy. Rozumiesz? Nie jestem gotowy na małżeństwo. Pogubiłem się. Sam nie wiem, co teraz do ciebie czuję.
Jadwiga zdrętwiała. Serce waliło jej w uszach. Wymamrotała:
— Mówisz poważnie? Tydzień przed ślubem?
— Ślubu nie będzie — wyrzucił z siebie twardo, jakby ćwiczył tę scenę.
— Co?! — wykrztusiła.
— Chcę zacząć nowe życie. Kariera, cele. A ty… jeszcze będziesz szczęśliwa. Zasługujesz na więcej.
Cisza. Rozłączył się.
Jadwiga siedziała bez ruchu. Potem wstała, jak we śnie, podeszła do szafki, wyjęła butelkę wódki. Piła prosto z kieliszka. Bez zakąski. Bez smaku. Bez myśli.
A potem… wrzasnęła tak, iż ściany zdawały się drżeć.
Ich historia trwała cztery lata. Wydawało się, iż to miłość. Prawdziwa. Poznali się przypadkiem — Jadwiga przyniosła laptop do serwisu, a Krzysztof go naprawiał. Kiedy oddawał sprzęt, poprosił o numer. Kilka dni później zaprosił ją na randkę. Zgodziła się. I tak się zaczęło.
Po pół roku wyznał, iż chce wyjechać za granicę. Tam, mówił, jest więcej perspektyw.
— Pojedziesz ze mną? — spytał wtedy, nie wierząc, iż się zgodzi.
A ona pojechała.
Zostawiła wszystko — pracę, przyjaciół, rodzinę. Bo kochała. Bo wierzyła. Bo on był dla niej całym światem.
Wyjechał pierwszy, żeby „zorganizować wszystko”. Spotkał ją na lotnisku — bez kwiatów, bez uśmiechu, bez iskry w oczach.
— Nie cieszysz się? — spytała cicho.
— Nie, po prostu jestem zmęczony. Problemy.
Zabrał ją nie do mieszkania, tylko do hostelu, do pokoju odgrodzonego zasłoną.
— Myślałam, iż wynająłeś coś…
— Najpierw wynająłem — bąknął. — Potem skończyły się pieniądze. Nie mogę znaleźć pracy.
Jadwiga go przytuliła. Powiedziała: damy radę. I poszła pracować. Nie w swoim zawodzie, tam, gdzie ją przyjęli. Sprzątała, myła, wyprowadzała psy. Dorabiała, gdzie się dało.
I dla niego też znalazła zajęcie. Porozmawiała z klientem, przekonała go. Dali Krzysztofowi szansę.
Poszło. Stanęli na nogi. Wynajęli mieszkanie. Marzyli o przyszłości. Myśleli o rodzinie.
Ale Krzysztof nigdzie nie zagrzał miejsca na długo. Zwalniali go szybko. Jadwiga ciągnęła wszystko sama. Znowu hostel, znowu poszukiwania. Ona — pracowała. On — szukał siebie.
— Krzyś, może wystarczy? — pewnego dnia nie wytrzymała Jadwiga. — Żyjemy już prawie dwa lata jak włóczędzy. W domu mieliśmy życie. Tu — przeżycie. Wracajmy.
Milczał. Potem skinął głową. Miesiąc później byli w Polsce.
Jadwiga wróciła do poprzedniej pracy. Przyjęli ją z radością. Krzysztofa wzięli na próbę, z rekomendacji. Dał radę. Cieszył się jak dziecko.
Po kilku tygodniach zaproponował: idziemy do urzędu stanu cywilnego?
Jadwiga promieniała. Przygotowywali się do ślubu. Mieszkała u rodziców. O wspólnym mieszkaniu przed ślubem choćby nie było mowy.
— Moi rodzice są przeciwko konkubinatom — tłumaczyła.
— A jak to było z wyjazdem za granicę? — uśmiechał się ironicznie.
— Powiedziałam, iż lecę do koleżanki. Nie przyznałam się.
Śmiał się. Ona — marzyła.
Ale niedługo wciągnął go nowy projekt. Dwa tygodnie nie dzwonił. Nie pisał. I nagle zrozumiał — nie tęskni.
— A przecież chciałem się ożenić… — pomyślał. — Ale po co? Na zawsze? Czy na pewno tego chcę?
Podjął decyzję. Zadzwonił.
Po tym poranku Jadwiga wzięła zwolnienie. Leżała tydzień w łóżku. Płakała. Nie jadła. Nie żyła.
A potem obudziła się w niej złość.
— Więc się pogubił? Nie wie, co czuje? — szeptała w pustkę. — A ja? Ja, która za nim poleciałam na koniec świata? Która harowałam za dwoje? choćby nie odważył się powiedzieć w twarz. Przez telefon. Uciekł. Tchórz.
Najpierw był ból. Potem — determinacja.
— I dobrze! — mówiła do siebie. — Nie ja od niego odeszłam — on ode mnie. I to choćby lepiej! Narzeczony uciekł? To nie ja straciłam, to on stracił! Teraz wiem: ja jestem najważniejsza. Żadnych poświęceń. Tylko do przodu. Tylko ja.
Wyszła na ulicę. Miasto tonęło w kwiatach. Wiosna śpiewała na każdym kroku. Jadwiga szła — i po raz pierwszy od dawna się uśmiechała. Słońce świeciło tylko dla niej.
Tak, jeszcze długo były wspomnienia. Łzy. Pytania bez odpowiedzi. Ale nie dzwoniła. Nie błagała. Nie prosiła.
— Dosyć — powtarzała. — Był lekcją. Dziękuję za to. Jestem silniejsza. Jestem piękna, mądra, mam przed sobą wszystko. Trzeba tylko iść. Bez oglądania się za siebie.
Po kilku miesiącach zebrała wszystkie prezenty, zdjęcia, drobiazgi, które przypominały o nim. Spakowała do pudełka. Wyniosła do śmietnika.
— Czas posprzątać — powiedziała do matki z uśmiechem.
A Krzysztof?
Po prostu… żyje. Podobno znowu szuka pracy.