Otworzyłam serce, a oni zniknęli z ostatnim groszem: historia oszukanej emerytki

polregion.pl 1 tydzień temu

Są rzeczy, które trudno pojąć choćby osobie z życiowym doświadczeniem. Dlaczego jedni z wiekiem stają się mądrzejsi, a drudzy – bezczelniejsi? Dlaczego czyjaś dobroć wzbudza w niektórych nie wdzięczność, ale chęć wykorzystania? To nie jest fikcja, ale gorzka prawda. Historia mojej sąsiadki z działki, Stanisławy Janowskiej. Kobiety w podeszłym wieku, o dobrym sercu i, jak się okazało, tragicznie naiwnej duszy.

Mieszka sama w domku pod Warszawą. Dom nie jest nowy, ale przytulny, zadbany. Obok stoi schludna przybudówka, którą kiedyś wynajmowała. Przed pandemią miewała stałych lokatorów: studentów, pracowników fizycznych, ludzi szukających tymczasowego schronienia. Ostatnio jednak – stoi pusta albo na miesiąc-dwa ktoś się wprowadzi.

Pewnego dnia dzwoni do mnie, w głosie słychać radość:

— Anno, nie przysyłaj nikogo, już znalazłam lokatorów! Młode małżeństwo, bardzo kulturalne, przyjechali z podwarszawskiej wsi. Mówią, iż szukają pracy w mieście, mają trudną sytuację, brak pieniędzy i jedzenia, ale obiecują, iż jak się urządzą, od razu wszystko spłacą.

Zaniepokoiłam się. Coś w tej opowieści mnie zaniepokoiło, ale nie chciałam się wtrącać. Wzruszyłam ramionami i odpuściłam. Tydzień później Stanisława Janowska znów do mnie zadzwoniła – tym razem płacząc.

Okazało się, iż tę parę „poleciła” jej sąsiadka – niby porządni ludzie, szukający mieszkania. Przyjechali z małymi plecakami, tłumacząc, iż resztę rzeczy przywiezie brat ze wsi. Na razie – nie mieli ani jedzenia, ani pościeli, ani garnków, choćby kubka. Stanisława Janowska się nad nimi zlitowała. Wpuściła ich. Dała im wszystko, co było potrzebne: koce, talerze, garnki, a choćby trzy słoiki własnych przetworów – „na początek”.

Obiecywali, iż za tydzień przyjedzie brat z rzeczami i pieniędzmi, a oni już prawie mają pracę – ona w sklepie spożywczym, on na budowie. Brzmiało to wiarygodnie, aż za bardzo.

Po kilku dniach „żona” oznajmiła, iż zaczyna praktykę w sklepie i za parę dni dostanie pierwszą wypłatę. A „mąż” wyjechał „na wieś po rzeczy” do brata.

Minął tydzień. Ani męża, ani żony. Telefony milczą. Stanisława Janowska najpierw się martwiła, dzwoniła codziennie, myślała – może coś się stało. Ale trzeciego dnia dotarła do niej gorzka prawda: ją okradziono. Po prostu wyprowadzili ją w pole.

Ta para tydzień mieszkała w jej przybudówce, jadła jej jedzenie, używała jej rzeczy, ogrzewała się jej prądem – i zniknęła. To był przemyślany, wyreżyserowany przekręt. Szukali samotnych starszych osób, wykorzystywali ich litość i w krótkim czasie brali, co się da – za darmo.

Najbardziej Stanisławę Janowską bolało nie to, iż straciła jedzenie i przedmioty, ale to, iż dała się oszukać. Że w swoich 73 latach wciąż nie potrafi odróżnić szczerości od kłamstwa. Uderzyli w nią tam, gdzie najboleśniej – w ludzkie odruchy. Naprawdę wierzyła, iż pomaga, iż robi coś dobrego, a w zamian dostała ciszę i puste garnki.

I teraz powiedzcie mi: czy to tylko „źli wynajmujący” pragną zdzierać z lokatorów ostatnie grosze? Czy może jest też druga strona – ci, którzy przychodzą z zamiarem oszukania? Ktoś, kto celowo szuka starszych, samotnych, miękkich, dobrych – i bez skrupułów korzysta z ich słabości.

Historia Stanisławy Janowskiej to przestroga. Dla nas wszystkich. Że dobroć nie powinna być ślepa. Że zaufanie to nie naiwność. I iż choćby najłagodniejsze serce musi umieć powiedzieć „nie”. Zwłaszcza tym, którzy przychodzą z pustymi rękami i słodкими słowami.

Idź do oryginalnego materiału