Było to dawno temu, ale pamiętam, jakby to zdarzyło się wczoraj. Pewne historie, choć bolesne, zostają w nas na zawsze, ucząc nas czegoś więcej niż tylko ostrożności. Dlaczego jedni z wiekiem stają się mądrzejsi, a inni tracą resztki przyzwoitości? Dlaczego czyjaś dobroć budzi w nich nie wdzięczność, ale chęć wykorzystania? To nie jest bajka, ale gorzka prawda. Opowieść o mojej sąsiadce z podkrakowskiej wioski, Jadwidze Nowak. Kobiecie w podeszłym wieku, o sercu złotym jak pszeniczne pole, lecz, jak się okazało, nazbyt ufnym.
Mieszkała sama w starym, drewnianym domku na skraju wsi. Przy domu stała maleńka, parterowa przybudówka, którą zwykła wynajmować. Przed czasem zarazy miewała stałych lokatorów: studentów, robotników sezonowych, ludzi szukających dachu nad głową. Ostatnimi czasy jednak częściej stała pusta, choć czasem na miesiąc, dwa ktoś się wprowadzał.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie, radośniejsza niż zwykle:
— Marysiu, nie wysyłaj mi nikogo, już znalazłam lokatorów! Młode małżeństwo, taki uprzejmi, przyjechali z okolicznych wiosek. Mówią, iż szukają pracy w Krakowie, iż teraz skromnie, bez grosza przy duszy, ale jak się zadomowią, to wszystko spłacą.
Zmarszczyłam brwi. Coś mi w tej opowieści nie pasowało, ale nie chciałam się wtrącać. Wzruszyłam ramionami i odpuściłam. Jednak po tygodniu Jadwiga znów zadzwoniła — tym razem ze łzami w głosie.
Okazało się, iż tych dwoje poleciła jej sąsiadka spod siódemki — dobre dzieciaki, szukają miejsca. Przyjechali z małymi tobołkami, tłumacząc, iż resztę rzeczy przywiezie brat ze wsi. Bez jedzenia, pościeli, naczyń, choćby kubka do herbaty. Jadwiga się zlitowała. Wpuściła ich. Dała im koce, talerze, garnki, a choćby trzy słoiki domowego bigosu ze spiżarni — „na pierwsze dni”.
Obiecali, iż za tydzień przyjedzie brat z rzeczami i pieniędzmi, a oni już prawie mają pracę — ona w sklepie spożywczym, on na budowie. Brzmiało to wiarygodnie, niemal za dobrze.
Po kilku dniach „żona” oznajmiła, iż dostała staż w sklepie i za parę dni dostanie pierwsze złotówki. A „mąż” wyjechał „do rodziny” po resztę dobytku.
Minął tydzień. Ani śladu po nich. Telefony milczały. Jadwiga dzwoniła raz za razem, martwiąc się, czy nie stało się coś złego. Aż w końcu dotarło do niej: została oszukana. Zwyczajnie wykiwali ją jak dziecko.
Przez tydzień żyli w jej przybudówce, jedli jej zapasy, używali jej rzeczy, grzali się jej prądem — i zniknęli. To był przemyślany, wyreżyserowany przekręt. Szukali samotnych starszych ludzi, grając na ich litości, by w krótkim czasie wyciągnąć, co się da.
Najbardziej bolało ją nie to, iż zabrali jedzenie czy garnki, ale iż złamali jej zaufanie. Że w swoich siedemdziesięciu latach wciąż nie umiała odróżnić szczerości od kłamstwa. Uderzyli w to, co w niej najcenniejsze — w jej wiarę w ludzi. Naprawdę myślała, iż pomaga, iż czyni dobro, a w zamian dostała ciszę i puste półki.
I teraz powiedzcie mi: czy to tylko „chciwi wynajmujący” marzą, by zdzierać z lokatorów ostatnie grosze? Czy może są i tacy, którzy od początku przychodzą z zamiarem oszustwa? Ktoś, kto celowo szuka starszych, samotnych, dobrodusznych — by wykorzystać ich słabość.
Historia Jadwigi Nowak to przestroga. Dla nas wszystkich. Że dobroć nie powinna być ślepa. Że zaufanie to nie naiwność. I iż choćby najczystsze serce musi umieć powiedzieć „nie”. Zwłaszcza tym, którzy przychodzą z pustymi rękami i słodkimi słówkami.