Marek otworzył okno i wspiął się na parapet. Ciemniejący w dole asfalt przyciągał i przerażał jednocześnie.
Życie bywa jak kręta leśna ścieżka – nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi i co czeka za najbliższym drzewem. Marek Nowak nie mógł choćby przypuszczać, iż najpierw straci, a potem znów odnajdzie swoje szczęście.
Nie śpieszył się z małżeństwem. Szukał bratniej duszy. Gdy w kawiarni zobaczył Kasię, serce mu zamarło – to była ona. Bez wahania podszedł i przedstawił się. Czytali te same książki, oglądali te same filmy, oboje uwielbiali łyżwy, obydwoje marzyli o dużej, kochającej się rodzinie i dzieciach.
Wszystko potoczyło się zgodnie z planem, tylko dzieci nie było. Kasia chodziła po lekarzach, jeździła choćby do sanktuariów, nie tracąc nadziei. Pewnego dnia uwierzyła, iż jest w ciąży. Nie spieszyła się do szpitala, chciała być pewna. Dopiero gdy brzuch zaczął rosnąć, poszła na badania.
Okazało się, iż to nie upragniona ciąża, a guz. Za każdym razem, gdy przychodził z Kasią do onkologii, Marek widział w oczach pacjentów tę samą pustkę – jakby nasłuchiwali własnego oddechu. niedługo ten sam wzrok pojawił się u Kasi.
Marek nie odstępował żony na krok. Najpierw wziął urlop, potem zwolnienie bezpłatne, aż w końcu lekarz wystawił mu L4. Ale szef wezwał go i postawił ultimatum: wraca do pracy albo zostaje zwolniony. Marek napisał wypowiedzenie.
Dni mijały mu na opiece nad Kasią. Trzymał ją za rękę, gdy zaczęła się dusić, modlił się, by Bóg nie rozdzielał ich, by zabrał go razem z nią.
Nic nie pomogło. Trzy miesiące później Kasi nie było.
Po pogrzebie Marek wrócił do pustego mieszkania. Szlafrok Kasi wisiał na oparciu krzesła od miesiąca. Marek wciąż miał nadzieję, iż wstanie i go włoży. W przedpokoju stały jej buty, wisiała kurtka, którą kupili z wyprzedaży w zeszłym roku. Gdziekolwiek spojrzał, wszystko przypominało mu Kasię – jedyną i najdroższą, która odeszła tak wcześnie.
Marek wtulił się w poduszkę, która wciąż pachniała żoną, i wybuchnął płaczem. Potem poszedł do sklepu po dwie butelki wódki. Rano ledwo wstał. Ból, który wieczorem ucichł, wrócił ze zdwojoną siłą. Wylał resztę alkoholu do zlewu. Choć cóż to za różnica? Bez Kasi nie chciał żyć.
Za dnia udawało się jakoś funkcjonować, ale nocą rozpacz była nie do zniesienia. Pewnego wieczoru stał przy oknie i wpatrywał się w nocne miasto. Co go tu trzymało? Mieszkanie? Niech się wali. Nie miał pracy, żony, dzieci. Marek otworzył okno i wszedł na parapet. Ciemny asfalt w dole kusił i przerażał. Czwarte piętro – nie tak wysoko. A jeżeli nie zabije się na miejscu?
Zadzwonili do drzwi. Przez sekundę patrzył w dół, a potem zeskoczył i poszedł otworzyć. W progu stała sąsiadka.
— Widzę, iż też nie śpisz. Wpadłam sprawdzić, czy żyjesz. Coś za cicho u ciebie. A skąd ten przeciąg? Okno otwarte? Nie zamierzałeś przypadkiem…? — Wpatrywała się w niego z niepokojem.
— Tylko wietrzę — odparł spokojnie.
— A, no dobrze. Tylko uważaj, żebyś głupstwa nie zrobił. Jak wyskoczysz, to już Kasi nigdy nie zobaczysz. Samobójstwo to grzech śmiertelny. Bóg nie pozwoli wam się spotkać w niebie.
— Wszystko w porządku, ciociu Helu.
Ledwo się jej pozbył. Ale ochota na skok minęła. Też słyszał, iż samobójcom nie ma przebaczenia.
Nie spał całą noc, myślał. A rano spakował parę rzeczy i zabrał zdjęcie, na którym zostali z Kasią na zawsze. Oszczędności pochłonęło leczenie. Spojrzał na szlafrok na krześle. Odwrócił się i wyszedł, zamknął mieszkanie i zastukał do sąsiadki.
— Gdzie się wybierasz? — spytała, widząc plecak na jego ramieniu.
— Do matki. Nie mogę tu zostać. Zdepczę się.
— Słusznie. Na długo? — Zmrużyła oczy.
— Nie wiem. Pilnuj mieszkania. — Podał jej klucze. — Masz mój numer, dzwoń, jak coś. Czas już iść. — Machnął ręką i gwałtownie zszedł po schodach.
Przez chwilę siedział w samochodzie, zbierał myśli. Potem przekręcił kluczyk i wyjechał. Na autostradzie wcisnął gaz do dechy. Przez głowę przemknęła szalona myśl, żeby puścić kierownicę… Ale mógłby zabić niewinnych ludzi.
Dwieście kilometrów przeleciał bez przerwy, pierwszy raz od miesięcy czuł lekkość. Rodzinne miasto zaskoczyło go wąskimi, błotnistymi uliczkami. Zwykle przyjeżdżał latem, gdy drzewa zakrywały brud. Zapomniał, jak wygląda wiosenne błoto w małym miasteczku.
Oto dom. Marek zatrzymał się przed ogrodzeniem i wysiadł. Furtka zaskrzypiała żałośnie. Na ganek wybiegła matka, przyjrzała się, klasnęła w dłonie i rzuciła mu się na szyję.
— Synku, Marku! Jak to? Nie uprzedziłeś. Sam jesteś?
Przytulił ją, wdychając znajomy zapach. Serce wypełniło się ciepłem. Myślał, iż już nie ma w nim łez, a tu poczuł wilgoć w oczach.
Gadali godzinami, dzielili się nowinami. Matka rozpaczała nad śmiercią Kasi, pocieszała syna, starała się go rozpieścić domowym jedzeniem.
— Dobrze, iż przyjechałeś. Dom i bliscy leczą. Po co tam samemu siedzieć? Pamiętasz, jak z szkoły wracałeś…
Pod wpływem kojącego głosu matki Marek się uspokoił. Ten dom nie był związany z Kasią, wspomnienia o niej tu nie bolały.
Wieczorem zauważył światło w oknie sąsiedniego domu.
— Mamo, kto tam mieszka? Chyba babcia Zosia umarła?
— A, Anka wróciła. Rozwiodła się rok temu. Mąż albo pił, albo coś gorszego. W każdym razie trafił za kratki. Przyjechała z malutkim synkiem. A jeszcze z nią dziesięcioletni chłopak. Przykleił się po drodze. Uciekł od pijanych rodziców. Do szkoły nie chodzi, bo nie ma papierów.
Tylko mnie się zwierzyłaOna spojrzała na niego przez łzy i powiedziała cicho: „Może to właśnie nasza druga szansa, Marek,” a on, choć serce wciąż nosił Kasi, zrozumiał, iż życie nigdy nie przestaje dawać nowych dróg, jeżeli tylko odważymy się na nie spojrzeć.