Otwarte Okna

newsempire24.com 11 godzin temu

Niezasłonięte okna

Hanna pierwszy raz od wielu miesięcy usłyszała własny głos. Zabrzmiał chropowato, stłumione, jakby przedzierał się przez warstwę pyłu, która osiadła na strunach głosowych i czasie:

— Dzień dobry.

To nie było zwyczajne powitanie. To był próbny krok. Głos zdawał się niepewny, czy ma prawo istnieć. Brzmiał, jakby należał do innego życia — tego, w którym rano trzaskały drzwi łazienki, w kuchni gwizdał czajnik, a małe boskie stópki biegły do niej, by pochwalić się fasolką wyrosłą na wacie w słoiku po miodzie.

Hanna otworzyła oczy w głuchej ciszy. Sufit — matowy, szarawy jak wypłowiałe niebo — wisiał nad nią nieruchomo, bez śladu życia. W mieszkaniu było ciepło, ale lekki przeciąg poruszył brzeg zasłony — znowu zostawiła okno otwarte. Albo nie zapomniała, tylko zrobiła to specjalnie. Może stamtąd znów doleci dziecięcy śmiech. Albo kroki. Albo oddech.

Leżała na plecach, nieruchomo, jakby wierzyła, iż jeżeli wystarczająco długo wpatrywać się w sufit, między pęknięciami na tynku ukaże się droga. Trasa, która pokaże, jak wyjść z tej nieskończonej szarej przestrzeni, a przede wszystkim — z samej siebie.

W kuchni wszystko stało na swoim miejscu. Kubek z zaschniętą kawą na parapecie — jakby czekał, żeby zacząć wczoraj. Pociemniałe jabłko na desce — porzucone jak niedokończone rozmowy. I zdjęcie na lodówce: sześcioletni chłopiec w stroju astronauty, uśmiecha się szeroko i szczerze, jakby za chwilę miał zapytać: „Mamo, a czy ja naprawdę polecę?”

Nie dotknęła tej fotografii od ponad roku. Wystarczyło, iż ręka zbliżyła się do niej — i nagle zamierała w powietrzu, przerażona, iż dotknięcie zetrze pamięć. Zdjęcie trzymał magnes z przychodni okulistycznej dla dzieci — śmieszne, jeżeli o tym pomyśleć. Wtedy pojechali „tylko na kontrolę”, syn skarżył się, iż litery uciekają. A skończyło się… nie receptą, nie okularami. Skoczyło się inaczej. Tym, na co nikt nie jest gotowy. I skąd nie ma powrotu.

Przy drzwiach wejściowych — małe adidasy z niebieskimi rzepami. Zakurzone. Ciche. Milczący świadkowie czasu. Hanna przechodziła obok nich codziennie, drżąc, jakby bała się, iż przypadkowe potrącenie sprawi, iż wszystko się zawali. To tylko para butów. Plastik, tkanina, podeszwa. A w rzeczywistości — całe życie. Mały wszechświat ściśnięty w dwudziestu centymetrach.

Kiedyś kochała poranki. Parzyła kawę, włączała muzykę. Teraz — wrzątek z zieloną herbatą, bez cukru, bez cytryny. Gorycz spływała po gardle jak niewypowiedziane słowa. Za oknem powoli budziło się miasto: autobusy, dym papierosowy, szczekanie psa, krzyki sąsiadów. Miasto żyło, nie wiedząc, iż gdzieś obok ktoś przestał istnieć dawno temu.

Hanna uczyła literatury. W liceum w Łodzi. Uwielbiała Czechowa — za powściągliwość, za ból między wersami, za pauzy, w których można się było ukryć. Po… odeszła. Najpierw na zwolnienie. Potem — w próżnię. Nie wróciła już więcej. Nie mogła. A potem już choćby nie chciała. Czytanie stało się nie do zniesienia — słowa rozrywały klatkę piersiową od środka.

Wiosną przyjaciółka siłą zabrała ją na spotkanie grupy wsparcia. Pachniało tam taną kawą z automatu, ściany były szare, wytarte przez czas i cudze historie. Pamiętała kobietę w czerwonym swetrze, która straciła męża. Chłopaka, może dwudziestoletniego, który cały wieczór milczał, ściskając plecak. Nikt nie krzyczał. Ale powietrze drżało od bólu, jak napięta struna.

Hanna poczuła się tam obco. Jakby jej strata była zbyt osobista. Zbyt niewidzialna. Bez grobu, bez daty, bez pożegnania. Jakby nie miała prawa do cierpienia na głos. Więc wyszła. Cicho. Nie wróciła więcej.

Czasem pisała listy. Nie wysyłała. Po prostu zachowywała. W laptopie miała folder „Szkice”. Pisała do niego.

„Poszedłbyś teraz do pierwszej klasy. Pewnie nie lubiłbyś kaszy manny. Kiedyś rano na pewno byśmy się kłócili. A może byłbyś spokojny. Wiedziałbyś, jak pachną moje włosy. Plątałabym ci warkoczyki, gdybyś była dziewczynką. Ale jesteś chłopcem. Moim astronautą. Moim „mamo, patrz!”. Moją nadzieją”.

Czasem nie dopisywała. Stawiała kropkę. Bez dalszego ciągu. Bez wyjaśnień.

Dziś głos nie wyrwał się z pustki, ale z głębi. Nie prosił, nie wołał, nie cierpiał. Po prostu był. I nagle to wystarczyło.

Po raz pierwszy od dawna Hanna zapragnęła wyjść. Po prostu wyjść. Bez celu. Bez powodu. Postawić stopę na ulicy. Na ziemi, która dawno nie czuła jej kroków.

Wyjęła płaszcz. Dawno go nie nosiła. Wciągnęła buty. Zamarła. Słuchała, jak stare parkiety jęczą pod podeszwami. Wewnątrz — dziwne drżenie. Nie strach. Nie ból. Coś innego. Jakby coś wracało.

Podeszła do lodówki. Wzięła zdjęcie. Ostrożnie zdjęła magnes. Przesunęła palcem po twarzy syna, po jego szerokim, tak żywym uśmiechu.

— Chodź, mój astronauto. Muszę znów nauczyć się żyć — szepnęła.

Otworzyła drzwi. Zrobiła krok. Potem drugi.

I po raz pierwszy od tamtego roku — zamknęła okno.

Nie z bólu. Nie ze strachu. Po prostu — bo zrozumiała: teraz można. A może… choćby trzeba.

Idź do oryginalnego materiału