Otwarta brama

newsempire24.com 1 dzień temu

**Drzwi na oścież**

Gdy Weronika wróciła ze sklepu, drzwi do mieszkania były uchylone. Nie na oścież — tylko niedomknięte. Szpara między futryną a skrzydłem wyglądała zbyt równo, jakby ktoś celowo zostawił je w tym położeniu. Jakby wszedł, rozejrzał się, zawahał na moment — i wyszedł, nie mogąc się zdecydować. Albo może wciąż był w środku.

Postawiła torby z zakupami na podłodze i zastygła. Serce uderzało cicho, ale szybko. Żadnych odgłosów, żadnych kroków. Tylko cisza i lekki przeciąg, który poruszał rogiem dywanu w przedpokoju. I jeszcze — ledwo wyczuwalny zapach czegoś obcego, czegoś, co nie należało do tego domu. Papierosy? A może to tylko ulica? Wciągnęła powietrze, ale znów było zwyczajne.

Mieszkała sama od trzech lat. Od kiedy Kamil odszedł — najpierw do wynajętego mieszkania, potem do innego miasta, potem do nowego życia. Napisał do niej dwa razy. Pierwszy raz — żeby zabrać sweter, drugi — żeby powiedzieć, iż się żeni. Nie odpowiedziała. Nie z gniewu. Po prostu nie wiedziała, co powiedzieć, kiedy już nikt niczego nie pyta. W środku dawno wszystko się zatrzeło — została tylko równa, delikatnie smutna powierzchnia, jak oszroniona szyba: ślady są, ale nie wiadomo, czyje.

Weszła powoli, rozejrzała się po korytarzu. Wszystko na swoim miejscu. Kurtka na wieszaku. Parasol w kącie. Listy na półce. Żadnego chaosu, żadnych zagnieceń na dywanie, żadnych przestawionych butów. Wszystko jak zawsze, a jednak — nie tak. Zamknęła drzwi, przekręciła klucz i włączyła alarm. Migająca zielona dioda trochę ją uspokoiła. Chociaż gdyby ktoś chciał, już by wyszedł. A jednak — coś zostało, jak słabe echo za plecami.

W kuchni było tak, jak zostawiła rano. Płyta wyłączona. Kubek w zlewie. Książka na parapecie, otwarta w połowie. Na rogu strony — zagięcie. Była pewna, iż użyła zakładki. Ale może się pomyliła. A może ktoś czytał. Albo tylko przewertował. W powietrzu jednak coś się zmieniło. Jakby ktoś je delikatnie przesunął. Jakby ktoś przeszedł przez pokój i zniknął, zostawiając ledwie wyczuwalną pustkę. Nie niepokój — raczej ślad obcej obecności.

Wróciła do przedpokoju i dopiero wtedy zauważyła: na komodzie leżało stare zdjęcie. Nie w ramce, tylko odbitka. Nieco wyblakła, z podwiniętym rogiem. Weronika nachyliła się. To było zdjęcie, które dawno schowała do szuflady. Ona i Kamil. Dziesięć lat temu. On obejmuje ją od tyłu, a ona się śmieje. Ktoś z przyjaciół zrobił to na pikniku. Wtedy wszystko wydawało się trwałe, prawie na zawsze. Teraz — jak wycięte z innego czasu. Ktoś położył je tutaj nieprzypadkowo.

Zdjęcie leżało równo. Nie wypadło samo. Ktoś je wyjął. Obejrzał. Zostawił. I wyszedł. A może nie wyszedł? Rozejrzała się, nasłuchiwała, jakby w ścianach została jego cień. Schowała to zdjęcie nie z żalu — po prostu nie mogła na nie patrzeć. A teraz leżało odkryte, jak wyzwanie. Albo jak prośba.

Usiadła na kanapie. Wzięła telefon. Przewinęła listę połączeń. Nic. Wiadomości — też puste. Ani od niego, ani od nikogo. Tylko powiadomienia z banku i od kuriera. Suche, mechaniczne słowa, w których nie było nic żywego.

Wstała i zamknęła drzwi balkonowe — wiatr wciąż hulał po mieszkaniu. Poruszał firanką, cicho, jakby ją głaskał. Wieczór płynnie przechodził w noc. I nagle — ciszę przeciął dzwonek do drzwi. Raz. Wyraźnie. Jakby ktoś był pewien, iż usłyszy.

Podeszła. Spojrzała przez wizjer. Nikogo. Pusty korytarz, cisza, przygaszone światło pod sufitem. Tylko na wycieraczce — zwinięty w rulon koc. Ich wspólny. Granatowy, w białe paski. Wyglądał prawie jak nowy, choć zabierali go na wyjazdy, kładli na piasku, suszyli na sznurku przy działce. Pamiętała jego zapach, jego chropowatość. Pamiętała, jak okrywali się nim w namiocie. Jak ostatnio razem go prali, kłócili się o proszek, a potem śmiali z tej głupiej sprzeczki.

Na kocu leżała kartka. Tylko trzy słowa:

“Przepraszam, nie dałem rady”.

Papier był złożony niedbale, jak w pośpiechu. Pismo — jego. Poznała od razu, po kanciastych “p” i pochylonych “t”. Jakby jednak przyszedł, dotarł, ale nie odważył się zadzwonić drugi raz. Albo wiedział, iż i tak zrozumie.

Stała. Patrzyła na drzwi, na koc, na swoje drżące dłonie. W głowie migały fragmenty: jak odchodził, jak klucz brzęknął o metalową miskę w korytarzu, jak potem bała się ciszy. W końcu wzięła koc, wniosła do mieszkania i ostrożnie rozwinęła. W środku był klucz. Jej stary klucz, którego on nigdy nie oddał. Prosty, gładki, z zadrapaniem u podstawy — pamiętała to zadrapanie, jak bliznę na czymś wspólnym.

Wyłączyła alarm. Odłożyła klucz z powrotem do koca. Siedziała przez chwilę, patrząc na niego jak na symbol czegoś niedokończonego. Potem podeszła do drzwi i powoli, niemal bezgłośnie, znowu je uchyliła.

Na wszelki wypadek. Albo na wypadek, gdyby jednak została jeszcze szansa.

**(Zapiski z wieczoru, kiedy zrozumiałem, iż niektóre rzeczy wracają nie po to, by zostać, ale by pokazać, iż odeszły naprawdę.)**

Idź do oryginalnego materiału