Dzisiaj zdałem sobie sprawę, jak absurdalnie wyglądam – stoję na taborecie z liną w dłoniach, a moje intencje mogą zostać źle zrozumiane.
Siedziałem na łóżku w samych bokserkach, nogi zwieszone na podłogę. Znów wydawało mi się, iż słyszę głos matki.
„Krzysiu, synku… Krzysiu…”
Prawie każdej nocy budziłem się od tego głosu. Wiedziałem, iż to niemożliwe – przecież od trzech tygodni nie żyła. Mimo to wstawałem, nasłuchiwałem, czekałem.
Ostatnie pół roku nie wstawała z łóżka. Pracowałem zdalnie, by być przy niej. Spróbowałem zatrudnić opiekunkę, ale po trzech dniach uciekła, zabierając pieniądze i mamine złote kolczyki. Więcej nie ryzykowałem.
Siedząc przed komputerem, nasłuchiwałem, by biec na każde zawołanie. Męczyłem się tak, iż czasem zasypiałem nad klawiaturą. Tamtej nocy obudził mnie jej głos – rzuciłem się do pokoju, ale już nie oddychała. Płakałem i błagałem o wybaczenie, bo czułem zarówno smutek, jak i ulgę. Odpoczęła. Jestem wolny.
Ale minęły trzy tygodnie, a ja nie odczuwałem euforii – tylko pustkę i ciężar samotności.
Była radosna, pełna życia. Nuciła, prasując czy sprzątając. Wydawało się, iż zawsze taka pozostanie. Nigdy nie myślałem, iż będzie tak cierpieć.
Sen uciekł. Spojrzałem na zegarek – wpół do siódmej. Za oknem wisiała szara, jesienna mżawka. Przeniknęła choćby do pokoju, przygaszając kolory. Cicho, pusto, mroczno.
Sam czułem się jak szary cień. Wstałem, ubrałem się i podszedłem do drzwi jej pokoju. Wszedłem tam raz po jej śmierci, by wybrać sukienkę na pogrzeb. Otworzyłem drzwi gwałtownie. W nos uderzył zapach leków, moczu i chorego ciała. Omijając wzrokiem puste łóżko, pociągnąłem zasłonę i otworzyłem okno na oścież.
Do środka wdarł się wilgotny, rześki powiew i odgłosy budzącego się miasta. Pokój ożył, kolory stały się wyraźniejsze. Poczułem przypływ energii. Zerwałem pościel, unikając wdychania kurzu, rzuciłem na podłogę. Dołączył do tego szlafrok matki, wiszący na krześle, jakby czekał, aż go włoży. Zebrałem stertę i wrzuciłem do pralki.
Wróciłem ze śmietnikiem i jednym ruchem zmiótł z taboretu przy łóżku pudelka po lekach. Wyrzuciłem też kubek, z którego ją poiłem.
Nakryłem łóżko kołdrą, pozbyłem się niepotrzebnych przedmiotów, przetarłem kurze i umyłem podłogę. Pokój nie oczarował, ale oddychało się lżej. Pod wpływem impulsu posprzątałem całe mieszkanie.
Stanąłem w oknie, dumny z siebie, czekając na wrzątek. Słońce, jakby zainspirowane moją energią, przedarło się przez chmury. W oddali zajaśniał skrawek błękitu. Nastrój się poprawił.
W lodówce było pusto. Nie pamiętałem, co jadłem ostatnio, a może nic. Matka jadła tylko papki – nie miałem siły gotować dla siebie. Potem dojadałem resztki po stypie. Teraz została tylko słoik ogórków kiszonych z pleśnią i butelka zsiadłego mleka. Wyrzuciłem to do śmieci.
Została kawa, ale po niej żołądek się zbuntował. Włożyłem kurtkę, wziąłem kartę i wyszedłem wyrzucić śmieci. Po drodze wstąpiłem do sklepu – chleb, mleko, makaron, pół kiełbasy, jabłka… Mógłbym kupić wszystko, ale się powstrzymałem.
W domu ugotowałem makaron, ale najpierw pochłonąłem dwa kanapki z kiełbasą. Usłyszałem, iż pralka skończyła cykl.
Praliny nie mieściły się na sznurach w łazience. Nie miałem balkonu ani suszarki. Podrapałem się po głowie – jedyne wyjście to rozciągnąć linkę w pokoju. Przedpokój i kuchnia były za małe. No i co? Przecież nikt mnie nie odwiedzi, a pranie wyschnie za kilka godzin.
Znalazłem sznurek w szufladzie, gdzie matka trzymała rzeczy „na wszelki wypadek”. Niefortunnie przypomniała mi się Natalia. Była moją dziewczyną przez dwa lata. Mama nie miała nic przeciwko ślubowi, ale ja się ociągałem. Sam nie wiem czemu. Kochałem ją, ale męczyła mnie, gdy spędzaliśmy razem za dużo czasu. Ciągle mówiła o weselu, planowała przyszłość. Może właśnie to mnie irytowało – jej zimne kalkulacje.
Mama mówiła, iż jeżeli się nie ożenię teraz, to nigdy. Uległem. Ale wtedy zachorowała, a Natalia sama odłożyła ślub. Która panna młoda chciałaby opiekować się chorą teściową?
Na początku przychodziła, współczuła, pomagała gotować. Potem tylko dzwoniła, tłumacząc się pracą. Telefon milkł coraz częściej, aż w końcu zupełnie. A ja sam nie miałem czasu dzwonić. Po co? Wszystko było jasne.
Zadzwoniłem, powiedziałem, iż mama nie żyje, zaprosiłem na pogrzeb. Wysłuchała mnie obojętnie, ale nie przyszła. Szczerze? Nie żałowałem.
Rozejrzałem się. Jeden koniec sznurka przywiązałem do rury przy oknie, drugi… Znalazłem gwóźdź i wbiłem go w framugę. Dzięki Bogu, iż nie wymieniliśmy starych drewnianych drzwi na te nowe z płyty. Zadowolony z pomysłowości, wszedłem na taboret i zacząłem wiązać linę.
„Ciekawe, czy utrzyma mój ciężar?” – opuściłem ręce. – „Co za głupi pomysł.”
Za drzwiami rozległo się stukanie obcasów. W sąsiednim mieszkaniu niedawno wprowadziła się jakaś dziewczyna. Widziałem ją raz. Wcześniej mieszkali tam staruszkowie, którzy wynajęli mieszkanie po wyjeźd”Zamiast wiązać linę, zszedłem z taboretu i zapukałem do jej drzwi, czując, iż wreszcie znalazłem coś, co warto ocalić.”