Ostatnie spotkanie w jesiennym parku

newsempire24.com 4 godzin temu

Ostatnie spotkanie w jesiennym parku

Spotkali się w tym samym parku, w którym wszystko zaczęło się dwadzieścia lat temu w Łazienkach Królewskich, gdzie wiatr zdawał się wędrować po Warszawie, przewracając kartki dawnych życiorysów.

Jan szedł aleją oświetloną złotymi latarniami, w kieszeni płaszcza miał zgniecany bilet na pociąg odjeżdżający tego wieczoru. Miał wyjechać na stałe, a ten spacer był jego cichym pożegnaniem z miastem, w którym spędził całe lato i pierwsze lata młodości.

A ona Jadwiga siedziała na ich ławce. Na tej samej, z podłamanym rogiem betonowego siedziska i tajemniczymi inicjałami J.+K. wyrytą w oparciu. Była skulona w beżowy płaszcz, wpatrywała się w staw, gdzie kaczki trzepotały przy brzegu, prosząc przechodniów o okruszki chleba.

Jan zatrzymał się, a serce wykonało to stare, zapomniane ruchy nie stuknęło, a raczej huśtało się jak wahadło, odmierzające czas wstecz. Rozpoznał ją nie w eleganckim, lekko zmęczonym człowieku, ale w pochyleniu głowy, w sposobie, w jaki splecione dłonie spoczywały na kolanach.

Jadwigo? wyszeptał, a głos brzmiał chrypliwie i obco.

Ona odwróciła się nie po chwili, nie przerażona, ale jakby czekała, iż zostanie wezwana. Szare oczy rozjaśniły się.

Janie? Boże Janie.

Usiadł obok, zachowując przyzwoitą odległość, w której mogłyby się zmieścić dwie dekady. W powietrzu unosił się zapach mokrych liści, dymu i drogich perfum nie tych z młodości, słodkich i porywczych.

Co tu robisz? zapytał niemal chóralnie, a oboje wybuchnęli niezdarnym śmiechem.

Okazało się, iż Jadwiga po prostu przeszła się po spotkaniu w Instytucie Technicznym niedaleko, a Jan żegnał się z miastem. Zapadła chwila, jednocześnie wygodna i ciężka.

Pamiętasz, nagle zaczęła, patrząc na wodę, jak po raz pierwszy tu się spotkaliśmy? Jeździłeś na deskorolce i prawie mnie potrąciłeś.

Nie prawie, to faktycznie trafiłem, uśmiechnął się Jan. Upadłaś w kałużę, a ja zamiast przeprosić, krzyczałem, iż zepsułeś moją deskorolkę.

A ja płakałam nie z powodu podartych pończoch, ale dlatego, iż byłeś taki nieokrzesany, Jadwiga pokręciła głową, a w kącikach jej oczu pojawiły się zmarszczkipromyki, piękniejsze niż najdroższe ozdoby świata. Potem przyszedłeś następnego dnia z pudełkiem cukierków Słodziak.

I siedzieliśmy na tej ławce aż do zmroku, dodał cicho Jan.

Wtedy pamięć, niczym stary projektor, uruchomiła się, wyświetlając na ekranie żywe, lekko wyblakłe obrazy. Byli młodzi i zabawni, piekli kiełbaski nad ogniskiem z przyjaciółmi, a Jadwiga, poplamiona sadzą, podawała mu jedzenie widelcem, a on udawał, iż gryzie się w palec. Biegli pod ulewnym deszczem po premierze jakiegoś filmu, przemoczonymi do szpiku, i krzyczeli z zachwytu. Jan podarował jej na urodziny srebrny pierścionek z maleńkim szafirem, za który wydał wszystkie letnie zarobki, a ona płakała, przyciskając dłoń do ust.

Rozmawiali o tym teraz, a słowa płynęły lekko, jakby nie były zakopane przez lata codzienności, rozczarowań i dorosłego życia.

Pamiętasz, jak pokłóciliśmy się o studia? zapytała Jadwiga. Ty chciałeś iść do Paryża, ja nie mogłam wyjechać przez mamę.

Byłem głupkiem, szepnął Jan. Mówiłem, iż jeżeli kochasz, pojedziesz aż na koniec świata.

A ja mówiłam, iż jeżeli kochasz, zrozumiesz, westchnęła. Byliśmy tak młodzi i pewni, iż miłość to jakaś niesamowita siła, która rozwiąże wszystko. A ona okazała się krucha, jak pierwszy lód na tym stawie.

Zamilkli. Wiatr z klonu zerwał kolejną porcję liści, które zakręciły się w powolnym, pożegnalnym walcu.

Wszystko u Ciebie w porządku? zapytał Jan, już znając odpowiedź. W porządku nie opisywało ich życia. Ona miała rodzinę i pracę, on własną firmę w innym mieście, troski, zwyczajne sprawy. Nie dobrze w tym znaczeniu, które dwuletni ludzie nadali temu słowu na tej ławce.

Tak, odpowiedziała, a w jej oczach Jan odczytał to samo. Wszystko dobrze.

Wyciągnął rękę, zaciśniętą w kieszeni, i przycisnął do dłoni ten sam bilet papier, który odcinał go od miasta, od parku, od niej.

Wiesz, powiedział, wyciągając rękę, wciąż pamiętam zapach Twoich włosów. Nie perfumy, a po prostu włosy, mieszankę jabłkowego szamponu i słońca.

Jadwiga spojrzała na niego, a oczy zabłysły.

A ja pamiętam Twój gwizd. Miałeś wyjątkowy gwizd dwoma palcami. Gwizdałeś, podchodząc do mojego podwórka, a ja wybiegałam na balkon jak szalona.

Spróbował teraz odgwizdać, ale dźwięk był cichy i niepewny. Umiejętność zgasła. Obaj znów się uśmiechnęli, tym razem z lekko przeszywającą nostalgią.

Nadszedł czas, by iść. Wstali z ławki jednocześnie, jakby z dawnego przyzwyczajenia.

Pa, Janie, powiedziała.

Pa, Jadwigo.

Nie przytulili się, nie pocałowali w policzek. Po prostu rozeszli się w przeciwne strony alei, tak jak dwadzieścia lat temu, wtedy jeszcze myśleli, iż spotkają się jutro. A teraz nigdy.

Jan dotarł do wyjścia z parku, odwrócił się. Jadwiga już była daleko, smukła sylwetka znikająca w zmierzchu. Wyjął z kieszeni bilet, spojrzał na rozmyte litery i cyfry, potem powoli, bez pośpiechu, podzielił go na kilka części i wrzucił do kosza. Nie odjeżdżał z tym ciężarem. Po prostu zostawił go tam, gdzie był jego adekwatny koniec. A sam ruszył naprzód, w stronę chłodu nadciągającego wieczoru, niosąc jedynie słodki, odległy zapach jabłkowego szamponu.

Wyszedł poza płot parku, a miejski hałas przytłoczył go gwar samochodów, pisk dźwięków, pośpieszne kroki przechodniów. Pachniało benzyną i kebabem z budki przy rogu. Jan odciął płaszcz i bez celu skręcił w stronę dworca kolejowego, choć pociąg już na niego nie czekał.

Szły po znanych uliczkach, a każdy zakątek stał się nie tylko częścią miasta, ale kartą z tej książki, którą kiedyś pisali razem. Kinoteatr Polonia, na schodach którego całowali się, chowając się przed nagłym deszczem. Kawiarnia, niegdyś przytulna, gdzie Jadwiga po raz pierwszy spróbowała herbaty po turecku i westchnęła: Smakuje jak gorzka ziemia. Uśmiechnął się. Teraz nad tym miejscem lśniła szyld dużego banku.

Myśl o powrocie, o odnalezieniu jej, o wypowiedzeniu Co? Że wszystkie te lata szukał jej odbicia w twarzach nieznajomych kobiet? Że żaden sukces nie pachnie tak słodko, jak jej jabłkowy szampon? To byłoby szaleństwem. Byli już dorosłymi ludźmi, z obowiązkami, planami, biografiami nieprzeznaczonymi sobie nawzajem.

Tymczasem Jadwiga usiadła na innej ławce, przespacerowała się tylko trochę dalej. Patrzyła, jak wiatr niesie po wodzie ostatnie, żółknące liście, i rozmyślała, jak dziwnie poukładane jest życie. Dwie dekady całe życie, zbudowane z innym człowiekiem, dorosły syn, obroniona rozprawa, codzienna rutyna i wszystko to może zniknąć w dziesięć minut przypadkowej rozmowy.

Przypomniała sobie, jak Jan patrzył na nią tym samym prostym, nieco badawczym spojrzeniem, które kiedyś odbierało jej oddech. Spojrzeniem, które nie widziało szanowanego doktora, a tę małą dziewczynkę na deskorolce, przemoczoną po kres i niesamowicie szczęśliwą.

Nagle poczuła ostre, prawie fizyczne pragnienie, by podskoczyć, pobiec, dogonić go. Zapytać: A co, gdyby? ale jej nogi nie słuchały. Były przyzwyczajone do umiaru, przewidywalności. Znały drogę do domu, do męża, który już pewnie zastanawia się, dlaczego tak długo zwlekała.

Zebrawszy myśli, wstała i ruszyła w stronę Instytutu, gdzie stał jej samochód. Szła, nie odwracając się ku stawowi, ławce, duchom młodości.

Jan dotarł do dworca. Wielka tablica rozkładów mieniła się nazwami miast, do których nikt go nie czekał. Podszedł do kasy.

Dokąd pan jedzie? zapytała zmęczona kasjerka.

Jan spojrzał na nią, potem na własne ręce, które jeszcze pół godziny temu trzymały w dłoni bilet wprost w nicość.

Nigdzie, wyszeptał. Już przybyłem.

Odwrócił się i odszedł od dworca. Nie wiedział, co przyniesie jutro. Może znajdzie tutaj pracę, może wynajmie małe mieszkanie z widokiem na park, a może po prostu spędzi tu kilka dni, wdychając jesienny powiew. Nie szukał już kolejnego spotkania z Jadwigą. To spotkanie już się odbyło. Wstrząsnęło go, przywróciło pamięć o tym, kim naprawdę jest pod warstwą lat i umownych zobowiązań.

Po raz pierwszy po długich latach nie miał pośpiechu. Był po prostu Janem, który kiedyś kochał Jadwigę. I tego, dziwnie, wystarczyło w tamten wieczór. Przeszłość nie da się przywrócić, ale można przestać przed nią uciekać. W tej przystani była dziwna, gorzka i lecznicza wolność.

I tak szedł pustymi, wieczornymi uliczkami, a miasto nie było już muzeum jego strat. Latarnie nie rozświetlały już przeszłość niczym girlandy, ale po prostu oświetlały drogę przed sobą. Czuł lekki, pusty przypływ, jakby w duszy zrobiono miejsce na coś nowego. Przeszłość w końcu go puściła nie z hukiem zamkniętych drzwi, ale z cichym, ulgowym westchnieniem. W tej ciszy zaczęło się coś własnego, prawdziwego.

Idź do oryginalnego materiału