Ostatnie marzenie: Ucieczka od źródła udręki

polregion.pl 1 miesiąc temu

Pozostało mi już tylko jedno marzenie – uciec jak najdalej od tej «mamy», która nie daje spokoju ani sobie, ani mnie.

Każdy wiek ma swój odpoczynek. W dzieciństwie z drżeniem serca wyczekiwałam wakacji: mama z tatą byli wtedy zawsze blisko, jeździliśmy nad jezioro, urządzali pikniki, śmialiśmy się, żyli bez pośpiechu. Później pojawiła się pierwsza praca – i relaks stał się inny: filiżanka herbaty z koleżankami, spacer po parku, rzadki wieczór z książką. Teraz odpoczynek to marzenie. Coś nieosiągalnego, jak szept we mgle.

Nazywam się Katarzyna Kowalska. Mam trzydzieści sześć lat, a od dziewięciu żyję w ciągłym wypaleniu. Wszystko zaczęło się, gdy po ślubie zamieszkaliśmy w domu jego matki – rzekomo „tymczasowo, aż uzbieramy”. Minęła niemal dekada, a my wciąż tu jesteśmy, w miejscu, gdzie nie mogę złapać tchu ciałem ani duszą.

Na pozór – nic strasznego: dom przestronny, działka przy nim, dzieci chodzą do szkoły niedaleko, mąż pracuje. Żyj i ciesz się, prawda? Ale w tym układzie nie ma szczęścia. Bo ja nie jestem tu gospodynią. Bo obok mnie codziennie jest teściowa, która nie uznaje mojego „ja”, mojego ciała, mojego zmęczenia.

Dla mojego męża to niemal sielanka: dwie kobiety w domu, które kręcą się wokół niego. Ja – gotuję, sprzątam, biegam rano do szkoły z dziećmi, pracuję zdalnie, potem znów w kółko. Teściowa – kontroluje, obserwuje, komentuje i nieustannie dorzuca swoje trzy grosze. On sam – jak gość w hotelu: przyszedł, zjadł, położył się na kanapie, wziął pilot i – cisza. Ani „dziękuję”, ani „może pomóc?”. Dlaczego? Bo mama zawsze radziła sobie sama. „Moja mama nie potrzebowała pomocy, więc i ty dasz radę” – rzucił kiedyś, choćby nie odrywając wzroku od telefonu.

A ja już nie daję rady.

Moja teściowa z dumą opowiada, jak sama wychowała dwóch synów, jak ciągnęła dom i pracę. Chlubi się tym jak orderami. Tylko jakoś nie wspomina, iż mąż ją w końcu zostawił, poszedł do młodszej i zdrowszej. A ona teraz żyje z dwudziestoma chorobami i nie rozumie – za co? Przecież tyle dała. A odpowiedź jest prosta: siebie nie oszczędzała. Innych też nie.

Ma swój kult: kult pracy do upadłego. Zwłaszcza na działce. O, to osobny rozdział. Jej motto: „Kto na ziemi pracuje, ten żyje godnie!” Jabłka, marchewki, słoiki, pomidory, cukinie – wszystko własnymi rękami. Ale nie dlatego, iż sprawia jej to radość, tylko bo „tak trzeba”. I ja, jako synowa, powinnam w tym uczestniczyć. Nie chcesz? – Jesteś leniwa. Zmęczona? – Sama sobie winna, rozlazłaś się.

Ostatnio wróciłyśmy z działki. Kilka ogromnych worków z ziemniakami, cebulą, słoikami i resztą dobytku. Teściowa kulała, ja ledwo nogi za sobą ciągnęłam. A mąż? Leżał na kanapie. choćby nie wstał nas powitać. Po prostu gapił się w telewizor, jakby to było normalne. Jakby kobiety musiały dźwigać świat na plecach. choćby nie spojrzał w moją stronę.

Tamtego wieczoru coś we mnie pękło. Siedziałam w kuchni, brudna, zmęczona, zapłakana – i nagle zrozumiałam, iż nie chcę tak żyć. Nie mam trzydziestu sześciu lat, tylko dziewięćdziesiąt. I żadne cukinie nie są warte mojego życia. Chcę zwykłego weekendu. Poranka bez budzika. Ciszy i własnych myśli.

Podjęłam decyzję: wyprowadzam się. Wrócę do rodziców, zabiorę dzieci i odjadę. Ile można czekać, aż ktoś się zmieni? Zmieniam się sama. Nie muszę już być bohaterką. Nie muszę udowadniać teściowej, iż jestem warta jej syna. Już jestem warta. Jestem człowiekiem.

W najbliższych dniach powiem mężowi. Niech sam zdecyduje, co dla niego ważniejsze: jego mama z grządkami czy rodzina, która zmęczyła się życiem według czyichś przestarzałych zasad. Bo zdrowie to nie tylko warzywa z ogródka. To spokój w duszy, lekkość w ciele i wolność we własnych ścianach.

Nie chcę stać się kobietą, która pewnego dnia obudzi się z bukietem chorób i pytaniem: „Po co się tak zarzynałam?” Wolę kupić te warzywa na targu. A weekend spędzić z dziećmi w parku – na rowerze, z kocem, z lodami. Gdzie pachnie nie potem i ziemią, ale euforią i życiem.

Idź do oryginalnego materiału