Ostatnie marzenie: ucieczka od toksycznej więzi

newsempire24.com 1 tydzień temu

Została mi już tylko jedna marzenie – uciec jak najdalej od tej „mamy”, która nie daje spokoju ani sobie, ani mnie.

Każdy wiek ma swój odpoczynek. W dzieciństwie z drżeniem serca wyczekiwałam wakacji: mama i tata byli wtedy zawsze przy mnie, jeździliśmy nad jezioro, urządzaliśmy pikniki, śmialiśmy się, żyliśmy bez pośpiechu. Później pojawiła się pierwsza praca – i relaks stał się inny: filiżanka herbaty z przyjaciółkami, spacer po parku, rzadki wieczór z książką. Teraz odpoczynek to marzenie. Coś nieosiągalnego, jak szept we mgle.

Nazywam się Zofia Kowalska. Mam trzydzieści sześć lat, a od dziewięciu żyję w ciągłym wypaleniu. Wszystko zaczęło się, gdy po ślubie zamieszkaliśmy w domu jego matki – rzekając „tymczasowo, aż zaoszczędzimy”. Minęło niemal dziesięć lat, a my wciąż tu jesteśmy, w miejscu, gdzie nie mogę złapać tchu ani ciałem, ani duszą.

Na pozór – nic strasznego: dom przestronny, działka przy nim, dzieci chodzą do szkoły niedaleko, mąż pracuje. Żyj – i ciesz się, prawda? Ale w tym układzie nie ma szczęścia. Bo ja nie jestem tu gospodynią. Bo obok mnie każdego dnia stoi teściowa, która nie uznaje mojego „ja”, mojego ciała, mojego zmęczenia.

Dla mojego męża to niemal sielanka: dwie kobiety krzątające się wokół niego. Ja – gotuję, sprzątam, biegam rano z dziećmi do szkoły, pracuję zdalnie, potem znów w koło. Teściowa – kontroluje, obserwuje, komentuje i nieustannie dorzuca swoje trzy grosze. On sam – jak gość w hotelu: przyszedł, zjadł, położył się na kanapie, wziął pilot i… cisza. Ani „dziękuję”, ani „pomóc ci?”. Czemu? Bo mama zawsze radziła sobie sama. „Moja mama nie potrzebowała pomocy, więc i ty dasz radę” – rzucił kiedyś, choćby nie odrywając wzroku od telefonu.

Ale ja już nie daję rady.

Moja teściowa z dumą opowiada, jak sama wychowała dwóch synów, jak ciągnęła dom i pracę. Chlubi się tym jak orderami. Tylko jakoś zapomina dodać, iż mąż ją zostawił, uciekł do młodszej i zdrowszej. A ona teraz żyje z dwudziestoma chorobami i nie rozumie – za co? Przecież tyle dała. A odpowiedź jest prosta: nie oszczędzała siebie. Ani innych.

Ma swój kult: kult pracy aż do upadłego. Zwłaszcza na działce. O, to osobny rozdział. Jej motto: „Kto ziemię uprawia, ten uczciwie żyje!” Jabłka, marchewki, słoiki, pomidory, cukinie – wszystko własnymi rękami. Nie dlatego, iż sprawia jej to radość, ale bo „tak trzeba”. A ja, jako synowa, powinnam w tym uczestniczyć. Nie chcesz? – Jesteś leniwa. Zmęczona? – Sama sobie winna, rozlazłaś się.

Ostatnio wróciłyśmy z działki. Kilka ogromnych worków z ziemniakami, cebulą, słoikami i resztą dobytku. Teściowa kulała, ja ledwo nogi za sobą ciągnęłam. A mąż? Leżał na kanapie. choćby nie wstał nas powitać. Po prostu gapił się w telewizor, jakby to było normalne. Jakby kobiety miały dźwigać wszystko na swoich barkach. choćby nie spojrzał w moją stronę.

Tamtego wieczoru coś we mnie pękło. Siedziałam w kuchni, brudna, zmęczona, zalana łzami – i nagle zrozumiałam, iż nie chcę tak dłużej żyć. Nie mam trzydziestu sześciu lat, a dziewięćdziesiąt. I żadne cukinie nie są warte mojego życia. Chcę po prostu weekendu. Poranka bez budzika. Ciszy i własnych myśli.

Podjęłam decyzję: wyprowadzam się. Wrócę do rodziców, zabiorę dzieci i odjadę. Ile można czekać, aż ktoś się zmieni? Zmieniam się sama. Nie muszę już być bohaterką. Nie muszę udowadniać teściowej, iż zasługuję na jej syna. Już zasługuję. Jestem człowiekiem.

W najbliższych dniach powiem mężowi. Niech sam zdecyduje, co jest ważniejsze: jego mama z grządkami czy rodzina, która zmęczyła się życiem według czyichś przestarzałych zasad. Bo zdrowie to nie tylko warzywa z ogródka. To spokój w duszy, lekkość w ciele i wolność we własnych ścianach.

Nie chcę stać się kobietą, która pewnego dnia obudzi się z bukietem chorób i pytaniem: „Po co się tak zarzynałam?” Lepiej kupię te warzywa na targu. A weekend spędzę z dziećmi w parku – na rowerach, z kocem i lodami. Gdzie pachnie nie potem i ziemią, ale euforią i życiem.

Idź do oryginalnego materiału