Ostatnia droga w deszczu
Zimny jesienny deszcz smagał rozmytą drogę prowadzącą do wsi Brzozowa. Zbigniew Kowalski, zgarbiony pod strugami wody, uparcie szedł przed siebie. Błoto kleiło się do butów, każdy krok był walką, ale się nie zatrzymywał. Dzisiaj musiał być tam, przy swojej Bożenie. Wreszcie przez szarą zasłonę deszczu wyłoniły się zarysy starego cmentarza.
— Oto jej brzoza — szepnął Zbigniew, a głos mu zadrżał z bólu.
Podszedł do skromnego nagrobka i ciężko opadł na kolana, nie zauważając, jak przemoknięte ubranie lodowaci ciało. Deszcz mieszał się z łzami, spływając po pomarszczonej twarzy. Nie wiadomo, jak długo stałby tak, tonąc we wspomnieniach. Ale nagle za plecami usłyszał kroki. Zbigniew odwrócił się i zastygł, serce ścisnęło się z zaskoczenia.
Poranek tamtego dnia był przejmująco chłodny i przygnębiający. Zbigniew Kowalski, otulony starym płaszczem, stał na przystanku autobusowym w mieście. Autobus się spóźniał, a to wyprowadzało go z równowagi. Obok młoda dziewczyna beztrosko się śmiała, gadając przez telefon, nie zwracając uwagi na jego ponure spojrzenie.
— Można ciszej? — warknął, nie panując nad irytacją.
— Przepraszam — odparła zdezorientowana, odkładając telefon. — Mamo, oddzwonię, dobrze?
Zapadła ciężka cisza. Zbigniew poczuł się nieswojo, jego własna szorstkość go zraniła. Zakaszlał i mruknął:
— Wybacz, nie mam dziś dobrego dnia.
Dziewczyna spojrzała na niego z łagodnym uśmiechem:
— Nic się nie stało, taka pogoda wszystkich drażni. A ja lubię jesienny deszcz. Pachnie, jakby sama jesień oddychała!
Zbigniew milczał, tylko skinął głową. Nie był człowiekiem skorym do rozmów z obcymi. Zawsze to Bożena zajmowała się wszystkim: od rachunków po kontakty z rodziną. Zbigniew przyjmował jej troskę za pewnik, nie zastanawiając się, dopóki była przy nim. Bez niej jego świat stał się pusty jak wypalone pole.
Dziewczyna, niezrażona jego milczeniem, ciągnęła dalej:
— Wie pan, to dobrze, iż autobus się spóźnia. Wtedy i spóźnialscy zdążą. Moja przyjaciółka na przykład jeszcze nie przyszła.
Zbigniew chciał zaprotestować, iż to kiepska pociecha dla tych, którzy marzną na deszczu, ale w pamięci wyłoniła się Bożena. Gdyby czterdzieści lat temu nie zdążył wskoczyć do tamtego autobusu, ich drogi pewnie nigdy by się nie przecięły. Jak potoczyłoby się jej życie? Byłaby szczęśliwsza bez niego?
Bożena zawsze umiała dostrzec światło choćby w najciemniejszych dniach. Jej uśmiech był jak promień słońca, a dobroć ogrzewała wszystkich wokół.
— choćby nie wiedziałem, kiedy jej było ciężko — pomyślał Zbigniew, a oczy zabolały go od łez.
Żeby się rozerwać, postanowił podtrzymać rozmowę:
— Jedzie pani do Brzozowej? Zapadła dziura, młodzieży tam prawie nie ma.
— Tak — przytaknęła. — Jestem wnuczką cioci Wiesi, przyjechałam ją odwiedzić. A pan?
— Do żony — cicho odpowiedział. — Tam były jej rodzinne strony.
— A jak miała na imię? Może słyszałam.
— Nowak. Bożena Maria.
Dziewczyna zastanowiła się, ale pokręciła głową:
— Nie, nie znam.
— Po ślubie ze mną przeprowadziła się do miasta — wyjaśnił. — Tylko rodziców odwiedzała, a po ich śmierci rzadko tam bywała.
Zamilkł, pogrążając się we wspomnieniach. Bożena tak kochała Brzozową, marzyła, żeby całą rodziną przyjeżdżali tam częściej. Ale Zbigniewowi zawsze brakowało czasu. Teraz czas był, ale rodziny już nie. Syn Marek ułożył sobie życie, wnuków nie przywozi.
— A oto i moja przyjaciółka! — zawołała dziewczyna, wymachując ręką. — Tutaj, Kasia!
Zwróciła się do Zbigniewa z uśmiechem:
— I autobus zaraz będzie.
Rzeczywiście, zza rogu wyłonił się autobus. Droga do Brzozowej zajmowała około dwóch godzin. Zbigniew przypomniał sobie, jak w młodości Bożena raz spóźniła się na autobus i do północy wędrowali po mieście. To były czasy pełne nadziei i ciepła.
Potem nastała codzienność. Rzadko się kłócili — z nią nie dało się kłócić. Jej cierpliwość i dobroć nie miały granic. Ale Zbigniew się zmienił, zaczął traktować jej miłość jako coś oczywistego, nie doceniając chwil, które dzielili.
Gdyby mógł coś powiedzieć swojemu młodemu ja, byłoby to jedno słowo: „Cenić”.
Gdy autobus wjechał do wsi, serce Zbigniewa zabiło szybciej. W pamięci przypomniał sobie cytat z książki: „Piekło to już nigdy”.
Deszcz w Brzozowej lał nieustannie, bębniąc po dachu autobusu. Zbigniew ciężko się podniósł:
— Mój przystanek.
Wyszedł pod ulewę, nie oglądając się za siebie. Dziewczyna z przyjaciółką też wysiadły, kryjąc się pod daszkiem. Widząc, dokąd idzie, krzyknęła:
— Dokąd pan? Tam tylko cmentarz!
Zbigniew przystanął, odwrócił się, ale milczał. Jego spojrzenie mówiło wszystko. Dziewczyna spuściła wzrok i zrozumiała.
Tamten dzień, gdy Bożena odeszła na zawsze, stał się dla Zbigniewa czarną kartą. Pokłócili się o błahostkę. Jak zwykle zamknął się w sobie, odmówił kolacji i milczał. Bożena, zawsze przejmująca się nim, próbowała się pogodzić, ale on pozostał chłodny.
— Idę do sklepu — powiedziała, ocierając łzy. — Przyniosę panu coś?
— Nic — burknął.
Wyszła i więcej jej nie zobaczył. Na pasach potrącił ją samochód. W jednej chwili życie Zbigniewa runęło, zostawiając tylko pustość i winę.
Teraz szedł rozmokniętą drogą, nie czując zimna. Deszcz chłostał twarz, ale uparcie zmierzał na cmentarz. Gdy dotarł do grobu Bożeny, padł na kolana.
— Oto twoja brzoza, dziewczynko — wyszeptał, dławiąc się smutkiem.
Łzy płynęły, mieszając się z deszczem. Stracił poczucie czasu, tonąc w bólu. ale nagle za plecami rozległy się kroki. Zbigniew odwrócił się i zastygłDziewczyna podała mu rękę, a w jej spojrzeniu było coś tak znajomego, iż serce Zbigniewa zabiło jak dawno, dawno temu.