Wracaliśmy do miasteczka Cotahuasi z
wyprawy w poszukiwaniu starożytnych cmentarzy (o czym pisałem
chwilę temu). Byliśmy mocno zmęczeni, i od wysokości i od
palącego tropikalnego słońca (to, iż nie byliśmy w dżungli nie
znaczyło, iż słońce nie mogło być tropikalne; jak się komuś
nie podoba może użyć słowa "zwrotnikowe"). Nawet
krajobrazy – już opatrzone – nie robiły na nas wielkiego
wrażenia.
Kanion Cotahuasi |
Zjechaliśmy już na jako taki poziom i zbliżaliśmy
się do miejsca, o którym – gdy podróżowaliśmy w tamtą stronę
– nasz kierowca i przewodnik Marco stwierdził:
- To ostatnie
miejsce, gdzie można się zatrzymać i odpocząć, dalej w górę
już niczego nie ma. Jak będziemy wracać możemy się tu
zatrzymać.
Cóż, tak postanowiliśmy uczynić, i podjechaliśmy
do Ostatniego – teraz już Pierwszego – Przyjaznego Domu na
naszej trasie. Tak, wiem, to zrzynka z tolkienowego Hobbita w
tłumaczeniu pani Marii Skibniewskiej, ale tak mnie jakoś naszło
słysząc naszego cicerone.
Reklama dźwignią handlu |
Choć tak naprawdę klimat był tu
raczej postapokaliptyczny. Rodem z Mad Maxa normalnie. Wysuszone
pola, żar lejący się z nieba i gorący porywisty wiatr zamiast
chłodu przynoszący jeno suchy piasek wciskający się dokładnie
wszędzie. Sam bar, serwujący wedle reklamy schłodzone piwo, wodę
i napoje gazowane też nie odstawał od klimatu serii o australijskim
bohaterze atomowej pustyni. Był bowiem zbudowany z najbardziej
typowych materiałów konstrukcyjnych w Dzikich Krajach i terenach
postapokaliptycznych: blachy falistej, plandeki i
gazrurek.
Postapokaliptyczna knajpa |
Rzeczywiście, nasz Elrond miał na stanie delikatnie
schłodzone piwo (właściwie to po prostu nie było ciepłe – ale
to choćby lepiej, w tym upale picie mocno schłodzonych napojów jest
co najmniej niezdrowe, a może i niebezpieczne) – i wcale nie
przypominał miejscowych.
Pustynny barman |
Usiedliśmy, jak to tu (i na naszych
wsiach także) w zwyczaju w kółku i napiliśmy się. Oczywiście
nie z gwintu (ta forma jest poprawna – "z gwintu", nie "z
gwinta", chociaż wszyscy i tak używają tej drugiej).
Gospodarz przyniósł szklanki.
- Proszę – powiedział – U
nas to pijemy kulturalnie, ze szklanek, a w takie Argentynie te
prostaki to z gwintu piją. Niehigieniczne to.
Nie chcieliśmy
prostować, iż i u nas często się tak pije piwo – a przynajmniej
kiedyś, gdy jedna butelka musiała wystarczyć na kilka osób. Sam
pamiętam, kiedy trzeba było się po meczu z kolegami oranżadą
podzielić. Piliśmy oczywiście z jednej butelki, nikt nie robił z
tego powodu żadnych ansów, trzeba tylko było po wypiciu a przed
podaniem następnemu przetrzeć szyjkę ręką. Tak było
kulturalnie, choć jak dzisiaj patrzę, to chyba niezbyt
higienicznie. Ale wtedy nikomu to nie przeszkadzało, nikt duru
brzusznego ani choćby zajadów nie dostał. Tak to z tymi zarazkami
bywa.
Barowa infrastruktura |
Teraz uwaga – jesteśmy w najgłębszym kanionie na
Świecie, zamieszkałym przez potomków Inków (poza nami i
Elrondem), więc i tak przyziemny rytuał jak wspólne napicie się
piwa musi mieć indiański sznyt. Pomijam oczywiście ofiarę dla
Pachamamy przed pierwszym łykiem, ale samą technikę. Oto pomiędzy
biesiadnikami krąży sobie budelka – i każdy sam sobie do
kubeczka nalewa. Jesteśmy tu wspólnotowo, nie ma starosty który
tempem picia i ordynowania napoju by komenderował. Elrond robił za
to za podczaszego, donosząc butelki – które tu mają
najdziwniejsze pojemności, bazujące na systemie metrycznym,
imperialnym i całkiem losowo wybranych cyferkach. Tu zdaje się były
to butle 620 mililitrów – i nie wypiliśmy ich zbyt dużo, tym
bardziej, iż nasz kierowca był Indianinem, dość wrażliwym na
alkohol. A przecież musieliśmy jeszcze dojechać do
Cotahuasi.
Indiańska biesiada (foto: P. Kawiak) |
Stamtąd zaś z powrotem autobusem do Arequipy – to
najszybsza droga by dostać się do Kanionu Cotahuasi, pozostałe
miejscowości do których można dotrzeć z Cotahuasi nie dość, że
były daleko, to jeszcze niezbyt wielkie, i z nich dalej trzeba
podróżować. A Arequipa ma lotnisko – skąd można dolecieć do
Limy. Można też oczywiście i do Cuzco ale – to charakterystyczna
rzecz siatki połączeń lotniczych w Peru – przez Limę. Czasami
lepiej jest w dawnej stolicy Inków wsiąść w autokar.
W kanionie |
Co zaś
do dziwnych rytuałów spożywania alkoholu – najzabawniejszy jaki
znam pochodzi z Żuław Wiślanych. Oprócz bowiem ascetycznych
menonitów (grupa wyznaniowa wypędzona przez Ludzi Radzieckich w
1945, specjaliści od ujarzmiania niesprzyjającego środowiska i
przekształcania w żyzne obszary rolnicze; także mistrzowie
melioracji) mieszkali tam zwykli chłopi, jak to chłopi lubiący
sobie wypić. A gżdylnąć było co, ponieważ produkowano tam
lokalną jałówcówkę, machandel (najsłynniejsza była z Nowego
Dworu Gdańskiego, ówczesnego Tiegenhofu). Dziś trunek ten można w
kilku miejscach znowu wypić w Gdańsku – a co lepsze lokale
serwują go tak, jak pito go w tym portowym mieście: w kieliszku
zalewano wódką suszoną śliwkę nabitą na wykałaczkę. Owoc
wkładało się do buzi, w policzek, wypijało kieliszek i przeżuwano
śliwkę. Potem trzeba było złamać wykałaczkę – niech ona
pęknie zamiast masztów kupieckich okrętów. Oczywiście żuławscy
chłopi pili machandel w inny sposób. W karczmie zamawiano cały
garniec alkoholu z cukrem i spożywano go w kółku. Za napój płacił
ten, który napił się przedostatni. Aby więc nie wydać fortuny
trzeba było myśleć strategicznie oraz znać swoje i
współbiesiadników możliwości. Zwyczaj ten zanikł po 1945 roku,
kiedy zmieniła za sprawą Armii Czerwonej się struktura etniczna tych ziem.
Menonicki dom podcieniowy w Gdańsku |