Ostatni przyjazny dom

adamaswtrasie.blogspot.com 1 rok temu
Wracaliśmy do miasteczka Cotahuasi z wyprawy w poszukiwaniu starożytnych cmentarzy (o czym pisałem chwilę temu). Byliśmy mocno zmęczeni, i od wysokości i od palącego tropikalnego słońca (to, iż nie byliśmy w dżungli nie znaczyło, iż słońce nie mogło być tropikalne; jak się komuś nie podoba może użyć słowa "zwrotnikowe"). Nawet krajobrazy – już opatrzone – nie robiły na nas wielkiego wrażenia.
Kanion Cotahuasi
Zjechaliśmy już na jako taki poziom i zbliżaliśmy się do miejsca, o którym – gdy podróżowaliśmy w tamtą stronę – nasz kierowca i przewodnik Marco stwierdził:
- To ostatnie miejsce, gdzie można się zatrzymać i odpocząć, dalej w górę już niczego nie ma. Jak będziemy wracać możemy się tu zatrzymać.
Cóż, tak postanowiliśmy uczynić, i podjechaliśmy do Ostatniego – teraz już Pierwszego – Przyjaznego Domu na naszej trasie. Tak, wiem, to zrzynka z tolkienowego Hobbita w tłumaczeniu pani Marii Skibniewskiej, ale tak mnie jakoś naszło słysząc naszego cicerone.
Reklama dźwignią handlu
Choć tak naprawdę klimat był tu raczej postapokaliptyczny. Rodem z Mad Maxa normalnie. Wysuszone pola, żar lejący się z nieba i gorący porywisty wiatr zamiast chłodu przynoszący jeno suchy piasek wciskający się dokładnie wszędzie. Sam bar, serwujący wedle reklamy schłodzone piwo, wodę i napoje gazowane też nie odstawał od klimatu serii o australijskim bohaterze atomowej pustyni. Był bowiem zbudowany z najbardziej typowych materiałów konstrukcyjnych w Dzikich Krajach i terenach postapokaliptycznych: blachy falistej, plandeki i gazrurek.
Postapokaliptyczna knajpa
Rzeczywiście, nasz Elrond miał na stanie delikatnie schłodzone piwo (właściwie to po prostu nie było ciepłe – ale to choćby lepiej, w tym upale picie mocno schłodzonych napojów jest co najmniej niezdrowe, a może i niebezpieczne) – i wcale nie przypominał miejscowych.
Pustynny barman
Usiedliśmy, jak to tu (i na naszych wsiach także) w zwyczaju w kółku i napiliśmy się. Oczywiście nie z gwintu (ta forma jest poprawna – "z gwintu", nie "z gwinta", chociaż wszyscy i tak używają tej drugiej). Gospodarz przyniósł szklanki.
- Proszę – powiedział – U nas to pijemy kulturalnie, ze szklanek, a w takie Argentynie te prostaki to z gwintu piją. Niehigieniczne to.
Nie chcieliśmy prostować, iż i u nas często się tak pije piwo – a przynajmniej kiedyś, gdy jedna butelka musiała wystarczyć na kilka osób. Sam pamiętam, kiedy trzeba było się po meczu z kolegami oranżadą podzielić. Piliśmy oczywiście z jednej butelki, nikt nie robił z tego powodu żadnych ansów, trzeba tylko było po wypiciu a przed podaniem następnemu przetrzeć szyjkę ręką. Tak było kulturalnie, choć jak dzisiaj patrzę, to chyba niezbyt higienicznie. Ale wtedy nikomu to nie przeszkadzało, nikt duru brzusznego ani choćby zajadów nie dostał. Tak to z tymi zarazkami bywa.
Barowa infrastruktura
Teraz uwaga – jesteśmy w najgłębszym kanionie na Świecie, zamieszkałym przez potomków Inków (poza nami i Elrondem), więc i tak przyziemny rytuał jak wspólne napicie się piwa musi mieć indiański sznyt. Pomijam oczywiście ofiarę dla Pachamamy przed pierwszym łykiem, ale samą technikę. Oto pomiędzy biesiadnikami krąży sobie budelka – i każdy sam sobie do kubeczka nalewa. Jesteśmy tu wspólnotowo, nie ma starosty który tempem picia i ordynowania napoju by komenderował. Elrond robił za to za podczaszego, donosząc butelki – które tu mają najdziwniejsze pojemności, bazujące na systemie metrycznym, imperialnym i całkiem losowo wybranych cyferkach. Tu zdaje się były to butle 620 mililitrów – i nie wypiliśmy ich zbyt dużo, tym bardziej, iż nasz kierowca był Indianinem, dość wrażliwym na alkohol. A przecież musieliśmy jeszcze dojechać do Cotahuasi.
Indiańska biesiada (foto: P. Kawiak)
Stamtąd zaś z powrotem autobusem do Arequipy – to najszybsza droga by dostać się do Kanionu Cotahuasi, pozostałe miejscowości do których można dotrzeć z Cotahuasi nie dość, że były daleko, to jeszcze niezbyt wielkie, i z nich dalej trzeba podróżować. A Arequipa ma lotnisko – skąd można dolecieć do Limy. Można też oczywiście i do Cuzco ale – to charakterystyczna rzecz siatki połączeń lotniczych w Peru – przez Limę. Czasami lepiej jest w dawnej stolicy Inków wsiąść w autokar.
W kanionie
Co zaś do dziwnych rytuałów spożywania alkoholu – najzabawniejszy jaki znam pochodzi z Żuław Wiślanych. Oprócz bowiem ascetycznych menonitów (grupa wyznaniowa wypędzona przez Ludzi Radzieckich w 1945, specjaliści od ujarzmiania niesprzyjającego środowiska i przekształcania w żyzne obszary rolnicze; także mistrzowie melioracji) mieszkali tam zwykli chłopi, jak to chłopi lubiący sobie wypić. A gżdylnąć było co, ponieważ produkowano tam lokalną jałówcówkę, machandel (najsłynniejsza była z Nowego Dworu Gdańskiego, ówczesnego Tiegenhofu). Dziś trunek ten można w kilku miejscach znowu wypić w Gdańsku – a co lepsze lokale serwują go tak, jak pito go w tym portowym mieście: w kieliszku zalewano wódką suszoną śliwkę nabitą na wykałaczkę. Owoc wkładało się do buzi, w policzek, wypijało kieliszek i przeżuwano śliwkę. Potem trzeba było złamać wykałaczkę – niech ona pęknie zamiast masztów kupieckich okrętów. Oczywiście żuławscy chłopi pili machandel w inny sposób. W karczmie zamawiano cały garniec alkoholu z cukrem i spożywano go w kółku. Za napój płacił ten, który napił się przedostatni. Aby więc nie wydać fortuny trzeba było myśleć strategicznie oraz znać swoje i współbiesiadników możliwości. Zwyczaj ten zanikł po 1945 roku, kiedy zmieniła za sprawą Armii Czerwonej się struktura etniczna tych ziem.
Menonicki dom podcieniowy w Gdańsku
Idź do oryginalnego materiału