Poranek był lodowaty. Śnieg oślepiał, przejmujący wiatr smagał twarz, a drogi pokryła gładka warstwa lodu. Andrzej, kierowca szkolnego autobusu z małej miejscowości na Podlasiu, otworzył drzwi, wpuszczając do środka gromadkę dzieci owiniętych w szaliki, czapki i puchowe kurtki.
— Biegiem, bo mi uszy odpadną! — zażartował, uśmiechając się szeroko.
— Pan Andrzej, jaki pan śmieszny! — zachichotała pierwszoklasistka Zosia. — Dlaczego pan nie ma szalika? Mama zawsze mówi, iż jak zimno, to trzeba nosić szalik!
— Gdyby moja mama jeszcze żyła, pewnie by mi kupiła najcieplejszy — odparł z lekkim smutkiem w głosie. — Na razie to ja mogę ci tylko pozazdrościć, Zosieńko.
— Powiem mamie, żeby panu też kupiła!
— Umówione. A teraz — zajmujcie miejsca, lodowica na drodze to nie przelewki.
Andrzej nie był zwykłym kierowcą. Był to człowiek, który każdego ranka witał dzieci ciepłym słowem i żartem. Znał je po imieniu, pamiętał, komu wypadła kartkówka, a kto miał urodziny. Dzieci go uwielbiały. Niestety, w domu sprawy wyglądały mniej różowo.
— Andrzej, masz pojęcie, ile jeszcze będziemy spłacać ten kredyt przez twoją “miłość do dzieci”? — pytała z rozpaczą w głosie jego żona Ewa.
— Lubię swoją pracę… Ale coś wymyślę. Obiecuję — odpowiadał uparcie, choć serce ściskało mu się z bezsilności.
Tego ranka, gdy autobus podjechał pod szkołę, Andrzej przypomniał dzieciom, by uważały na śliskie chodniki.
— Kinga, tylko nie rób mi pokazów łyżwiarskich na schodach!
Gdy wszystkie dzieci wybiegły, Andrzej miał zamiar wstąpić do pobliskiej kawiarni, żeby rozgrzać się kubkiem gorącej herbaty i odmrozić dłonie.
Nagle z tyłu autobusu dobiegł go cichy szloch.
— Hej, maluch, co się stało? — zawołał, podchodząc.
Na ostatnim siedzeniu skulony siedział chłopiec. Łzy błyszczały mu w oczach, a ręce miał sine od zimna.
— Dlaczego nie idziesz do szkoły?
— Zimno… — wyszeptał. — Rękawice mi się podarły, a mama i tata mówią, iż nie mają pieniędzy na nowe…
Andrzej zacisnął zęby. Zdjął własne, grube rękawice i włożył je na zmarznięte, małe dłonie chłopca.
— No i co, teraz lepiej? Słuchaj, mam znajomego, który robi takie rękawice, iż niedźwiedzia ogrzeją. Przyniosę ci parę po lekcjach.
— Naprawdę? — oczy chłopca rozbłysły. — Dziękuję!
Ale Andrzej wiedział, iż żaden znajomy nie istniał. To był tylko impuls. Nie poszedł choćby po herbatę. Ostatnie swoje złotówki wydał w sklepiku — kupił rękawice i najtańszy szalik. Wieczorem, gdy dzieci wsiadały do autobusu, wręczył je chłopcu.
— Masz, niech grzeją. Nie martw się o pieniądze. Dorośli już to ogarną.
Chłopiec rzucił mu się na szyję. Andrzej powstrzymał łzy, ale w środku wszystko się w nim ścisnęło.
Dwa dni później wezwano go do dyrektora.
— Za co? — pomyślał, nerwowo pukając do drzwi.
— Proszę wejść, panie Andrzeju — uśmiechnął się dyrektor. — Dowiedzieliśmy się, iż pomógł pan chłopcu o imieniu Kacper. Jego ojciec był strażakiem, doznał urazu, teraz rodzina żyje z małej renty. Pana czyn nie pozostał niezauwaI wtedy Andrzej zrozumiał, iż największe dobro rodzi się z najmniejszych gestów.