Origamiowe żurawie na ulicy ujawniły tajemnicę zniknięcia ojca

polregion.pl 2 godzin temu

**Origamiowy żuraw na ulicy doprowadził mnie do prawdy o zniknięciu mojego ojca**

Moje życie nie było ekscytujące ani pełne znaczenia, aż do dnia, gdy zobaczyłem papierowego żurawia na mokrym chodniku identycznego jak te, które składał mój ojciec, zanim zniknął dwadzieścia pięć lat temu.

Byłem pisarzem, któremu skończyły się historie.

No, może nie do końca. Co czwartek wysyłałem teksty do magazynu. Tytuły w stylu: Co Twój ulubiony kształt makaronu mówi o Twojej psychice. Były w porządku. Lekkie, zabawne.

Ale Helena, moja redaktorka, chciała czegoś więcej.

Tym razem coś prawdziwego, Krzysiu. Z duszą. Z sercem powiedziała podczas rozmowy na Zoomie, mrużąc oczy za krzywymi okularami i popijając herbatę z kubka, na którym widniał napis Słowa mają znaczenie.

Jasne. Może dorzucę szczęśliwe zakończenie i łzy dla algorytmu.

Nawet nie mrugnęła. Tylko spojrzała na mnie ostro. I wtedy klik. Rozmowa zakończona.

No, świetna pogawędka mruknąłem pod nosem.

Zamknąłem laptopa i odchyliłem się na krześle. W moim mieszkaniu unosił się zapach cynamonu i zakurzonych książek. Było cicho. Taka cisza, która dudni w uszach, jakby rzucała ci wyzwanie, byś myślał za dużo.

Mirek, mój chłopak, zawsze mówił, iż uwielbia moją bezkonfliktowość. No tak. Tylko nie wiedział, iż bezkonfliktowość to po prostu zmęczenie.

Mirek pracował w komendzie policji, co jakoś dodawało wszystkim ironii. Wracał do domu z opowieściami o zaginionych ludziach, dziwnych włamaniach, nocnych zgłoszeniach podejrzanych odgłosów. Prawdziwe sprawy. Sprawy, które miały znaczenie.

A ja?

Spędzałem noce, kłócąc się z metaforami.

Oboje gonimy za czymś. Tyle iż on robi to z odznaką na piersi.

Wziąłem kurtkę. Bez konkretnego celu. Po prostu potrzebowałem ruchu.

Na ulicy mijali mnie ludzie. Skręciłem w lewo. Potem w prawo. Potem adekwatnie nigdzie. Aż coś mnie zatrzymało.

Błysk koloru przy kracie ściekowej. Mały, nieruchomy. Pochyliłem się powoli.

Papierowy żuraw? szepnąłem, podnosząc go.

Był złożony z precyzją. Każde zagięcie idealne. Ale pod jednym skrzydłem zauważyłem podwójne zgięcie.

Nie może być

Przeciągnąłem kciukiem po tym małym zagięciu.

Podwójny szept.

Mój tata tak robił. Składał mi żurawie z serwetek w barach, z biletów na przystankach, z paragonów.

Ten jest dla tych, którzy patrzą głębiej mówił, stukając w podwójne zgięcie.

Nie widziałem takiego od ponad dwudziestu pięciu lat. Zniknął, gdy miałem dwanaście lat. Bez słowa. Bez śladu. Po prostu przepadł.

Tato

Niektórzy mężczyźni nie są stworzeni, by zostać mawiała zawsze mama, jakby to była kwestia z powtarzanej do znudzenia sztuki.

Nagle usłyszałem głos.

Hej, to moje.

Spojrzałem w górę. Chłopiec w czerwonej czapce stał na rogu, patrząc na żurawia w mojej dłoni, jakbym ukradł mu skarb.

Upuściłeś?

Mama kupiła. Od tego pana.

Wskazał boczną uliczkę, przy której stały stragany z kwiatami. Wtedy podszedł do niego mężczyzna.

Przepraszam, panie powiedział, delikatnie ciągnąc chłopca za rękę. Znowu coś gubi.

Przepraszam Gdzie pan to kupił?

Od faceta za rogiem. Zawsze tam jest do szóstej. Sam je składa. Wszyscy go nazywają Stanisław.

Dziękuję.

Po raz pierwszy od miesięcy coś we mnie zaiskrzyło. Przebłysk ciekawości. Ciągnięcie. Nie wiedziałem dlaczego.

Ale jedno wiedziałem na pewno. Muszę znaleźć człowieka, który złożył tego papierowego żurawia.

***

Wróciłem tam następnego dnia. Liście tańczyły na chodniku, a ja szedłem wolniej, niepewny, co znajdę. Nagle usłyszałem śmiech. Wysoki, zaraźliwy.

Grupa dzieci zebrała się przed kwiaciarnią. Cztery czy pięć maluchów siedziało w kucki, z szeroko otwartymi oczami, klaszcząc w dłonie.

Jeszcze jeden! Proszę! Zrób smoka!

Tak, tego dużego!

Tada! Magiku, dawaj!

Zatrzymałem się za straganem z kwiatami, obserwując. Tam był.

Siedział na rozłożonym kartonie, otulony wytartym granatowym płaszczem. Jego dłonie poruszały się szybko, tworząc papierowe zoo.

Lis. Żaba. Żyrafa złożona z mandatu parkingowego. Uśmiechał się lekko, ale mało mówił.

Jedna dziewczynka pisnęła z zachwytu, gdy wręczył jej motyla zrobionego z opakowania po cukierkach. Inny chłopiec podskakiwał.

No dawaj, dawaj! Smoka!

Stanisław (jeśli to było jego prawdziwe imię) składał w ciszy, a dzieci wpatrywały się w jego dłonie, jakby naprawdę rzucał czary.

Ten jest trudny.

I wtedy, z ostatnim zagięciem, uniósł go.

Tada. Smok.

Ale zajebiste!

Ostatni na dziś, dobrze? Idźcie się uczyć czegoś z kreskówek.

Rozśmieszyło ich to i dzieci rozbiegły się jak wróble, ściskając w dłoniach swoje papierowe zwierzęta. Podeszłem bliżej, z dziwnie pełnym sercem.

Imponujące powiedziałem cicho. Pan jest Stanisław?

Nie podniósł wzroku.

Tak mnie nazywają.

Pan to wszystko sam składa?

Nie odparł sucho. To robi origamowa wróżka z biblioteki.

Uśmiechnąłem się. Wczoraj znalazłem kolorowego żurawia. Miał podwójne zgięcie pod skrzydłem.

To go zatrzymało. Dłonie zamarły na chwilę. Potem podniósł wzrok.

Co?

Podwójny szept wyjaśniłem. Tak mój ojciec to nazywał. Małe zagięcie pod skrzydłem. Mówił, iż to dla tych, którzy patrzą bliżej.

Niech zgadnę mruknął. Jest pan poetą. Albo filozofem.

Blisko. Pisarzem.

Wydał krótki, suchy śmiech. To samo. Tyl

Idź do oryginalnego materiału