Oni przyszli w nocy, gdy spaliśmy

newsempire24.com 1 tydzień temu

Przybyli, gdy spaliśmy

Weronika Stanisławska obudziła się od dźwięku, którego nie potrafiła od razu rozpoznać. Cichy skrzyp podłogi na korytarzu, jakby ktoś ostrożnie skradał się po mieszkaniu. Kobieta nasłuchiwała, serce biło szybciej. Obok chrapał mąż, Kazimierz choćby się nie poruszył.

— Kaziu, — szepnęła, delikatnie potrząsając go za ramię. — Kaziu, słyszysz?

— Hmm? Co się stało? — zamruczał, nie otwierając oczu.

— Ktoś chodzi po mieszkaniu.

Kazimierz niechętnie otworzył jedno oko, spojrzał na świecące cyfry budzika.

— Weronika, druga w nocy. Zwidziało ci się.

— Nie zwidziało! Słyszę wyraźne kroki!

Mąż westchnął, ale jednak nasłuchiwał. Rzeczywiście, gdzieś w głębi mieszkania rozlegały się ledwo słyszalne dźwięki. Skrzypienie, szelest, ciche stukanie.

— Pewnie kot, — uspokoił żonę. — Mruczek znów nocą hasa.

— Jaki kot, Kaziu? Mruczek nie żyje od trzech lat, zapomniałeś?

Kazimierz ocknął się całkowicie. Dźwięki stawały się wyraźniejsze. Ktoś zdecydowanie poruszał się po ich mieszkaniu, i to z pewnością siebie, jakby dobrze znał rozkład mebli.

— Może to Ania przyszła? — zasugerowała Weronika. — Ma przecież klucze.

— O tej porze? Przecież dawno śpi, jutro ma pracę.

Córka mieszkała osobno, na sąsiednim osiedlu, ale czasem wpadała do rodziców, zwłaszcza gdy pokłóciła się z mężem. Zwykle jednak dawała znać wcześniej.

Dźwięki zbliżały się do sypialni. Weronika mocno ścisnęła dłoń męża.

— Kaziu, a jeżeli to… złodzieje?

— Cicho, — ostrożnie wstał z łóżka, namacał kapcie. — Pójdę zobaczyć.

— Nie idź! A jeżeli mają nóż?

— Weronika, jacy złodzieje? W naszym bloku portier jest całą dobę, domofon, zamki szyfrowe. I nie mamy nic szczególnego do kradzieży.

Cichutko podszedł do drzwi, przytknął ucho do powierzchni drewna. Za drzwiami rozległ się cichy kobiecy głos, nucący jakąś melodię. Znajomą melodię.

— Weronika, — zawołał żonę szeptem. — Chodź tu.

Podeszła boso, również nasłuchując.

— To… to przecież kołysanka mamy, — szepnęła Weronika, a głos jej zadrżał. — Ta sama, którą mi śpiewała w dzieciństwie.

Kazimierz zmarszczył brwi. Teściowa nie żyła od dziesięciu lat, ale doskonale pamiętał tę melodię bez słów, którą nuciła, zajmując się domem.

— Niemożliwe.

— Kaziu, może to duch? — Weronika chwyciła go za rękaw piżamy. — Może mama przyszła?

— Weronika, nie mów głupot. Duchów nie ma.

Ale i on poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz. Melodia stawała się coraz wyraźniejsza, a teraz dołączył do niej kolejny dźwięk — ciche stuki, jakby ktoś przestawiał naczynia w kuchni.

— Zupełnie jak mama, — szepnęła żona. — Pamiętasz, jak nie mogła spać i szła do kuchni? Gotowała herbatę, wyjmowała filiżanki…

Kazimierz pamiętał. Krystyna miała problemy ze snem, zwłaszcza pod koniec życia. Mogła wstać o trzeciej nad ranem i zacząć sprzątać lub gotować, nucąc tę samą melodię.

— Boję się, — przyznała Weronika.

— Daj spokój. Chodźmy zobaczyć, co tam się dzieje.

Zdecydowanie przekręcił klamkę, wyjrzał na korytarz. Cisza. Tylko z kuchni sączyło się słabe światło, jakby paliła się tam lampka nad kuchenką.

Małżonkowie powoli ruszyli korytarzem, trzymając się mocno za ręce. Na progu kuchni Kazimierz zatrzymał się, zajrzał do środka.

Kuchnia była pusta. Na stole stały dwie filiżanki, obok leżały łyżeczki do herbaty, cukiernica. Czajnik cicho dudnił na kuchence, z dziobka unosiła się para.

— Ale ja nie zostawiłam czajnika na noc, — zdezorientowana odezwała się Weronika. — Na pewno nie.

— Ja też nie.

Stali w drzwiach, nieśmiali wejść. Czajnik zagotował się, automatycznie wyłączył. W zapadłej ciszy słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.

— Może śnimy? — niepewnie zapytał Kazimierz. — Wstaliśmy przez sen i to wszystko przygotowaliśmy?

— Razem? W tym samym czasie? Kaziu, nie żartuj.

Weronika ostrożnie weszła do kuchni, dotknęła jednej z filiżanek. Ciepła. Dopiero co trzymał ją ktoś w dłoniach.

— Spójrz, — pokazała mężowi parapet. — Pelargonia zakwitła.

Na oknie stała stara doniczka z pelargonią, która nie kwitła od ponad roku. Weronika zamierzała wyrzucić uschniętą roślinę, ale zawsze brakowało czasu. Teraz ozdabiały ją jaskraworóżowe kwiaty, świeże i bujne.

— Mama uwielbiała pelargonię, — cicho powiedziała. — Mówiła, iż ten kwiat przynosi domowi spokój.

— Weronika, może powinniśmy iść do lekarza? — ostrożnie zaproponował mąż. — Bo zaczynamy bredzić.

— Jakie brednie? Sam widzisz — czajnik, filiżanki, kwiaty. To wszystko nie mogło pojawić się samo.

Usiadła na krześle, zamyślona, patrząc na przygotowaną przez kogoś herbatę.

— Wiesz, mama zawsze mówiła, iż po śmierci wróci nas odwiedzić. Pamiętasz, żartowała: „Będę się pojawiać nocą, sprawdzać, czy wszystko u was w porządku”.

— Pamiętam. Ale to były żarty, Weronika.

— A jeżeli to nie żarty?

Kazimierz usiadł obok żony, wziął ją za rękę.

— choćby jeśli, czego mamy się bać? To twoja mama. Kochała nas.

Weronika skinęła głową, trochę się uspokoiła.

— Tak, kochała. I zawsze martwiła się, czy dobrze nam się wiedzie, czy czegoś nam nie brakuje.

Siedzieli w ciszy, patrząc na nakryty stół. Stopniowo strach ustępował, zastąpiony dziwnym spokojem. Jakby w domu naprawdę pojawiła się obecność kogoś, kto ich kochał.

— Pamiętasz, jak przeżywała naszą kłótnię o działkę? — nagle odezwała się Weronika. — Jak błagała, żebyśmy się pogodzili?

— Oczywiście. Przez trzyI w końcu wszyscy troje poczuli, iż choć Krystyna odeszła, jej miłość i troska zawsze będą przy nich, jak ciepły wiatr w letni wieczór.

Idź do oryginalnego materiału