— Nie, Lena, ty nic nie rozumiesz! Nie mogę już tak dalej żyć! — Marcisia ścisnęła przyjaciółkę za rękę tak mocno, iż aż się skrzywiła. — On się z nią żeni! Z tą… z tą pustą lalką! A ja co, dwanaście lat zmarnowałam?
— Marcysiu, puść, bo mnie boli! — Lena próbowała uwolnić dłoń, ale przyjaciółka trzymała kurczowo, a w jej oczach płonął desperacki ogień. — Posłuchaj mnie…
— Nie, to ty mnie posłuchaj! — Marcisia zerwała się z kuchennego krzesła i zaczęła chodzić po ciasnym pokoju tam i z powrotem, jak zwierzę w klatce. — Dwanaście lat, Lena! Dwanaście lat na niego czekałam! Gdy studiował, ja pracowałam, żeby mu pomóc finansowo. Gdy szukał pracy, wspierałam go. Gdy jego matka chorowała, siedziałam z nią w szpitalu jak rodzona córka! A on… on…
Głos Marcisi załamał się, usiadła z powrotem na krześle, zakrywając twarz dłońmi.
Lena delikatnie przysunęła do przyjaciółki kubek z herbatą, który już zdążył ostygnąć.
— Może to i lepiej, Marcysiu? Może on po prostu nie był dla ciebie?
— Nie był dla mnie? — Marcisia podniosła głowę nagle, spojrzała na Lenę tak ostro, iż ta mimowolnie się odsunęła. — A co w takim razie jest dla mnie? Siedzieć sama w wieku czterdziestu lat i wspominać, co mogło być?
— Masz dopiero trzydzieści osiem…
— niedługo trzydzieści dziewięć! — przerwała Marcisia. — I co mam teraz robić? Zaczynać od nowa? Szukać kogoś innego? Kto by chciał kobietę w moim wieku? Wszyscy porządni faceci dawno są żonaci!
Lena milczała, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Znała Marcysię jeszcze ze studiów, widziała, jak miotała się między nadzieją a rozpaczą przez te wszystkie lata. Wiktor pojawiał się i znikał, obiecywał małżeństwo, potem mówił, iż nie jest gotowy, iż trzeba jeszcze poczekać. A Marcisia czekała, wierząc w każde jego słowo.
— Pamiętasz, jak chodziłyśmy na kurs angielskiego? — cicho zapytała Lena. — Mówiłaś wtedy, iż chcesz pojechać za granicę, zobaczyć świat. A potem poznałaś Wiktora i rzuciłaś naukę.
— Co ma angielski do rzeczy? — prychnęła zirytowana Marcisia. — Kochałam go, rozumiesz? Naprawdę go kochałam! Nie jak te głupie lale, które zmieniają facetów jak rękawiczki. A on… po prostu mnie wykorzystywał!
— Nie wykorzystywał, Marcysiu. Po prostu… nie wyszło.
— Nie wyszło? — Marcisia wstała, podeszła do okna, długo patrzyła na zaśnieżone podwórko. — Wiesz, co mi powiedział, gdy dowiedziałam się o jego ślubie? Że zbyt dobrze go znam. Że z Olą jest mu ciekawiej, bo ona jest tajemnicza. Tajemnicza! Dwudziestoletnia studentka, która umie tylko selfie robić!
— Marcysiu, nie zadręczaj się…
— Nie zadręczam się! — odwróciła się gwałtownie. — Jestem wściekła! Nie rozumiem, jak to się stało! Byliśmy przecież szczęśliwi! Pamiętasz, jak jeździliśmy latem na działkę? Jak mi kwiaty dawał? Jak mówił, iż jestem najlepsza?
— Pamiętam. — Lena skinęła głową. — Ale to było dawno, Marcysiu.
— Nie aż tak dawno! Zaledwie rok temu! Mówiliśmy wtedy o dzieciach, o imionach dla córki czy syna. On choćby wymyślał imiona! A teraz ta Ola jest w drugim miesiącu ciąży!
Lena drgnęła.
— Ciąży? Nie mówiłaś mi o tym!
— Po co? — Marcisia opadła na krzesło, nagle jakby opustoszała. — Po co ci wiedzieć, iż nie tylko się z nią żeni, ale jeszcze dziecko będzie miał? Tego samego dziecka, o jakim my z nim marzyliśmy…
— Boże, Marcysiu… — Lena wstała, objęła przyjaciółkę. — Tak mi cię żal…
— Nie żałuj mnie! — Marcisia wyrwała się z objęć. — Nie ma za co żałować! Sama jestem winna! Trzeba było odejść, gdy pierwszy raz zaczął mówić, iż nie jest gotowy na poważny związek. A ja myślałam, iż go zmienię, iż zrozumie, jaka jestem dobra…
— I jesteś dobra, Marcysiu. Jesteś mądra, ciepła, piękna…
— Piękna? — Marcisia zaśmiała się gorzko. — Spójrz na mnie! Siwe włosy, zmarszczki, nadwaga. A ta jego Ola młoda, szczupła, modna. Oczywiście, iż ją wybrał!
— To nie wiek ani wygląd się liczy!
— A co w takim razie? Wytłumacz mi, Lena! Co ja zrobiłam źle? Dlaczego nie potrafiłam go zatrzymać?
Lena usiadła obok, wzięła jej dłonie w swoje.
— Słuchaj uważnie. Nie zrobiłaś nic złego. Byłaś wspaniałą towarzyszką, wsparciem, niemal żoną. Ale Wiktor… po prostu nie był człowiekiem, z którym mogłabyś być szczęśliwa. To egoista, Marcysiu. Zawsze myślał tylko o sobie.
— Nie, ty go nie znasz! On potrafi być dobry, troskliwy…
— Potrafi, gdy mu to pasuje. Pamiętasz, jak znikał na miesiące, gdy najbardziej go potrzebowałaś? Jak obiecywał, iż przedstawi cię rodzicom, a potem znajdował wymówki? Jak mówił, iż cię kocha, a sam spotykał się z innymi!
— Skąd wiesz o innych?! — Marcisia odwróciła się gwałtownie.
Lena zawahała się, spuściła wzrok.
— Widziałam go rok temu… z jakąś blondynką. Całowali się w kawiarni. Chciałam ci powiedzieć, ale…
— Ale nie powiedziałaś! — Marcisia znów zaczęła chodzić po pokoju. — Wiedziałaś, iż mnie zdradza, i milczałaś!
— Nie byłam pewna! Może to tylko znajoma, albo…
— Albo kochanka! — Marcisia zatrzymała się, wpatrując się w Lenę. — Powinnaś była mi powiedzieć! Miałam prawo wiedzieć!
— I co byś zrobiła? Urządziła scenę? Odeszła? Wiemy obie, iż i tak byś mu wybaczyła, jak zawsze!
Marcisia chciała zaprotestować, ale zrozumiała, iż Lena ma rację. Wybaczała Wiktorowi wszystko: spóźnienia, zapomniane obietnice, długie nieobecności. Zawsze znajdowała dla niego usprawiedliwienie, zawsze wierzyła, iż się zmieni.
— Wiesz, co jest najgorsze? — powiedziała cicho, siadając z powrotem. — Myślałam, iż jesteśmy tacy sami. Że mamy wspólne pasje, spojrzenie na świat. A okA wtedy, gdy pierwszy raz od lat spojrzała w lustro i zobaczyła nie smutek, ale zaczynający się spokój, zrozumiała, iż czas zacząć żyć dla siebie, nie dla iluzji miłości, która nigdy nie była wzajemna.