Ojciec przypomniał sobie o mnie… gdy usłyszał o spadku po babci
Moje życie nigdy nie było usłane różami, ale prawdziwym ciosem nie było choćby dzieciństwo bez rodziców, tylko nagłe pojawienie się człowieka, którego kiedyś nazywałam tatą — po prawie piętnastu latach ciszy. I przyszedł nie z kwiatami, nie z przeprosinami. Z żądaniem: „Podziel się spadkiem”.
Rodzice rozwiedli się, gdy miałam cztery lata. Mama gwałtownie utonęła w alkoholu, sąd odebrał jej prawa, a ojciec, nie znajdując w sobie siły, by naprawdę być ojcem, zawiózł mnie do swojej matki, do zapadłej wioski pod Lublinem. Sam mieszkał w mieście i pojawiał się rzadko — raz na pół roku, a czasem choćby rzadziej.
Poszłam do wiejskiej szkoły, nauczyłam się grzebać w ziemi, szyć na starej maszynie, łowić ryby, robić miotły i gotować konfitury. Życie z babcią było proste, ale prawdziwe. W trzeciej klasie tata przyjechał z obcą kobietą. Wysłali mnie na dwór. Gdy wróciłam, w domu była tylko babcia, siedziała w fotelu, z szklanym wzrokiem.
— Gdzie tata? — zapytałam.
— Już nie wróci, Elżuniu — tylko tyle powiedziała.
I rzeczywiście, nie wrócił. Założył nową rodzinę, zapomniał o córce. Żyłyśmy z babcią we dwie. Nie rozpaczałam — miałam ją. Mądrą, cichą, surową i dobrą. Stała się dla mnie wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką.
Gdy skończyłam gimnazjum, ciocia Basia, wiejska krawcowa, powiedziała:
— Masz złote ręce. Idź do szkoły zawodowej, nie marnuj talentu w ogródku.
Posłuchałam. Wyjechałam do miasta. Uczyłam się, dorabiałam, nie przepadałam. Ojciec mieszkał trzy przystanki od mojego akademika — ale przez cztery lata ani razu nie zapytał, czy żyję. Ja też nie szukałam.
Po szkole dostałam pracę w zakładzie krawieckim, wyszłam za mąż za Krzysztofa. Wynajmowaliśmy malutkie mieszkanie, ale co piątek jeździliśmy do babci na wieś. Uwielbiała Krzysztofa. Cieszyła się, gdy dowiedziała się, iż jestem w ciąży. Tylko swojego wnuka już nie doczekała…
Gdy babcia umarła, świat stał się pusty. Potem przyszedł notariusz i oznajmił: dom, działka, oszczędności — wszystko zapisane dla mnie. Płakałam nad tym pismem. Nie przez pieniądze — przez pamięć.
Ojciec nie pojawił się na pogrzebie. Ani telefonu, ani słowa. O śmierci matki dowiedział się po pół roku. I o testamencie. Wtedy — po raz pierwszy od piętnastu lat — zapukał do moich drzwi.
Nie od razu poznałam tego postarzałego mężczyznę. Nie owijał w bawełnę:
— Spadek po babci trzeba podzielić. Należy mi się połowa.
Roześmiałam mu się w twarz. Gorzko, głośno:
— Tobie? Połowa? Przecież mnie i własną matkę odrzuciłeś. A teraz przypomniałeś sobie? Złotówki zaświdrowały w nosie?
Wyszczerzył zęby, ale Krzysztof stanął obok:
— Wynoś się. Odejdź po dobremu, albo ci pomogę.
Ojciec wniósł sprawę do sądu. Ale choćby prawo było po mojej stronie. Przegrał, pokrył koszty, znów zniknął.
A my z Krzysztofem otworzyliśmy własny warsztat krawiecki. Szyliśmy odzież roboczą — dla budowlańców, lekarzy, pracowników stacji benzynowych. Zamówień nie brakowało. Żyliśmy i budowaliśmy swoje.
Ojca już nie widziałam. I nie chcę. Babcia — to ona była moją prawdziwą rodziną. Wytrzymałam, bo kiedyś postanowiła: zasługuję na więcej. I żyję tak, by była ze mnie dumna. Tam, gdzieś ponad chmurami…