Dzisiaj rano w naszym domu na obrzeżach Krakowa panowała cisza, którą tak lubię. Miękkie światło sączyło się przez firanki, a zapach świeżo zaparzonej kawy unosił się z kuchni. W końcu miałem chwilę, by usiąść z książką. Ale spokój przerwały dziwne dźwięki – szuranie, chlupot i stłumione dziecięce „kurde”, jakby ktoś podsłuchał to słowo od dorosłych.
Wyjrzałem do korytarza i zamarłem. Stał tam mój wnuk, Marcin.
Mały, z rozczochranymi włosami, w piżamie z rakietami kosmicznymi, z poważną miną próbował iść… w starych skórzanych butach, które samotnie stały przy drzwiach. W butach, które nazywał „taty”. Choć taty – Jakuba – od dawna nie było. Wyjechał w długą służbową podróż na pół roku, zostawiając nas w oczekiwaniu.
– Marcin, co robisz? – zapytałem cicho, bojąc się przerwać tę delikatną chwilę.
Chłopiec nie odwrócił się, skupiony na swoich stopach.
– Chcę spróbować być dorosłym – odpowiedział, robiąc ostrożny krok. Jeden but zsunął się, Marcin prychnął niezadowolony, pochylił się i poprawił go.
Przysiadłem na ławce przy ścianie, czując, jak ściska mnie w sercu. Wiedziałem, iż teraz nie mogę się wtrącać. Czasem dzieci muszą przymierzyć coś cudzego, by zrozumieć siebie.
– Myślisz, iż dorosłym jest łatwo? – zapytałem po chwili, starając się nie rozpraszać jego skupienia.
Marcin skinął głową, nie odrywając wzroku od butów.
– No, ty i tata wszystko wiecie. I nikt wam nie mówi, co robić.
Mimowolnie się uśmiechnąłem, ale w tym uśmiechu była gorycz. Przypomniałem sobie, jak sam założyłem ojca buty – ciężkie, ogromne, z wytartą skórą. Wtedy myślałem, iż jak je włożę, od razu stanę się silniejszy, większy, niemal niezniszczalny. Ale po kilku krokach zrozumiałem, jakie to niewygodne – palce latały, pięta się ślizgała, każdy krok był walką.
– Wiesz – zacząłem – w tych butach twój tata poszedł do swojej pierwszej pracy. Są stare, ale je przechowywał. Mówił, iż to w nich zaczęło się jego dorosłe życie.
Marcin zastygł, patrząc na buty. Jego oczy, tak poważne jak na siedmiolatka, błyszczały od ciekawości i czegoś jeszcze – jakby próbował dostrzec w tych wytartych skórzanych „kolosach” ślady ojcowej drogi.
– I tak chcę w nich przejść – powiedział uparcie. – Żeby też zacząć.
– Tylko na chwilę – odparłem łagodnie. – A potem wróć do swoich kapci. Jeszcze zdążysz być dorosłym.
Skinął głową i, chwiejąc się, zrobił kilka kroków. Jego twarz była skupiona, każdy krok – jak małe zwycięstwo. W jego ruchach widać było determinację, jakby szedł nie przez korytarz, ale przez niewidzialny most do przyszłości.
Patrzyłem na wnuka i czułem, jak w piersi rozlewa się ciepłe, głębokie uczucie. Być dorosłym – to nie o buty chodzi, nie garnitur ani o znajomość wszystkich odpowiedzi. To o tym, by wstawać rano, choćby jeżeli cały krzyczysz w środku, żeby zostać w łóżku. O tym, by wybaczać, choćby gdy nikt nie prosi. O tym, by chronić tych, których kochasz, choćby jeżeli serce ściska strach.
Ale wszystko zaczyna się właśnie od tego – od małego chłopca, który wkłada ogromne ojcowskie buty i robi pierwszy, niezdarny krok w świat, który jeszcze jest dla niego za duży.