„Ojciec, oddaj mieszkanie – już przeżyłeś swoje”. Po jego odpowiedzi córka powiedziała trzy słowa i trzasnęła drzwiami.

twojacena.pl 2 tygodni temu

Kazimierz Nowak stracił żonę pół roku temu. Wraz z nią odeszło ostatnie oparcie w życiu. Chodził jeszcze do pracy – nie z konieczności, ale by utrzymać choćby złudzenie sensu. Praca stała się jego ratunkiem, kotwicą. W codziennej rutynie znajdował chwilowe ukojenie. Wieczorami coraz częściej wracał późno, błądząc po ulicach Wrocławia, bo pusty, zimny dom przerażał go bardziej niż samotność. Mieszkanie bez żony stało się cichą klatką, w której echo jego kroków brzmiało donośniej niż cisza.

Dzieci – córka i syn – odwiedzali go rzadko. Coraz rzadziej. A potem prawie wcale. Wydawało się, iż wraz ze śmiercią matki przepadło wszystko, co jeszcze łączyło rodzinę. Kazimierz bał się samotności, ale jeszcze bardziej – iż dla własnych dzieci stał się tylko bezużytecznym starcem.

Często w tłumie wypatrywał znajomych twarzy. Wpatrywał się w obcych, mając nadzieję, iż ktoś się zatrzyma, uśmiechnie, przytuli. Ludzie jednak mijali go obojętnie. A serce bolało coraz mocniej – jeżeli nie od choroby, to od pustki.

Aż przyszła – Kinga, jego córka. Nie z troską, ale z zimną kalkulacją w oczach. Jej wizyty były zawsze krótkie, suche, i zawsze kończyły się tak samo – rozmową o mieszkaniu. Tym razem od razu przystąpiła do rzeczy.

– Tato, ile można? Mieszkasz sam w czteropokojowym mieszkaniu? To absurd. Sprzedaj, kup sobie kawalerkę. Pieniądze mi oddaj – mamy kredyt, dzieciom brakuje miejsca.

Milczał. Dłonie mu drżały. Słowa utknęły w gardle.

– Kinga, to przecież dom twojej matki i mój. Nie mogę po prostu… – urwał.

Córka poderwała się z krzesła.

– Swoje już przeżyłeś, tato. Pomyśl choć raz o nas – w jej głosie było tylko rozdrażnienie.

– A ty pomyśl, kiedy znów przyjdziesz? – zapytał cicho, niemal szeptem.

Stała już w drzwiach. Odwróciła się i rzuciła:

– Jak cię zabraknie.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, który rozbrzmiał w pustym wnętrzu jak wystrzał. Kazimierz długo siedział w ciszy, sparaliżowany. W końcu, zebrawszy siły, wybrał numer syna.

– Bartek, porozmawiaj ze mną. Była Kinga… znowu o mieszkanie… Nie chcę go sprzedawać – głos mu się załamał.

Po drugiej stronie usłyszał westchnienie.

– Tato, no co ty chcesz? Siedzieć sam w takim mieszkaniu? Szczerze mówiąc, ja też bym skorzystał. Stary samochód mi się psuje, nowy by się przydał. Sprzedawaj, nie bądź skąpy.

– A ty kiedy przyjdziesz? – spytał z nadzieją.

– Jak sprzedasz – to przyjadę.

Nie dokończył. Odłożył słuchawkę. Wziął płaszcz i wyszedł. Ciężar w piersi był nie do zniesienia, powietrze wydawało się gęste. Szedł przed siebie, aż znalazł pustą ławkę nad Odrą. Usiadł. Głowę oparł na dłoniach. Serce biło coraz wolniej. Aż w końcu… w ogólnie przestało.

Kazimierz Nowak umarł sam. Wśród drzew, pod zachmurzanym niebem, z komórką w kieszeni. Nikt go nie szukał. Nie czekał. Nie kochał. Jego serce nie pękło od zdrady – ale od obojętności. Nie był potrzebny jako człowiek, jako ojciec. Tylko jako właściciel metrów kwadratowych.

A już następnego dnia w mieszkaniu znów zatrzasnęły się drzwi. Weszła Kinga – z kluczami. Z oczami pełnymi nie łez, ale wyliczeń. I Bartek – z nowym autem na parkingu. W powietrzu unosił się zapach kurzu i samotności. A na stole – stare zdjęcie. Gdzie wszyscy razem. Z mamą. Z tatą. Szczęśliwi. Kiedyś.

Ale szczęście, tak jak miłość, znika – gdy mierzy się je metrami i kwotami na koncie.

Idź do oryginalnego materiału