Ojciec na godzinę

newsempire24.com 1 dzień temu

Ojciec na godzinę

Marek po raz pierwszy zauważył chłopca przy półce z pieczywem w małym sklepiku na obrzeżach Lublina. Stał przy witrynie, nie patrząc na bułki ani chleby, tylko wpatrywał się gdzieś w głąb półek, jakby czekał, iż wyłoni się stamtąd ktoś ważny. Ktoś, kto dawno nie przychodził. A może w ogóle nigdy nie istniał. Sam chłopiec był chudy, w starym, wytartym puchowym płaszczu z rozdartym rękawem. Na nogach miał buty, z których wystawały szare skarpety. Czapka zsunęła mu się na bok, rękawice były rozciągnięte, jakby nosiło je już kilka pokoleń. Policzki czerwone od zimna, wargi spierzchnięte.

Wzrok — nie dziecięcy. Nie błagalny ani proszący. Tak patrzą dorośli, którzy przeżyli zbyt wiele — twardy, ciężki, z dorosłą podejrzliwością. Jakby już wszystko zrozumiał i teraz tylko obserwował, bez zbędnych nadziei.

Marek wziął chleb i przeszedł obok. Ale po kilku krokach jednak się odwrócił. Chłopiec się nie poruszył. Stał, jakby wrósł w kafelkową podłogę, jakby wierzył, iż jeżeli nie odejdzie, ktoś w końcu przyjdzie. Coś się zmieni.

Przypominał kogoś. Dopiero później Marek zrozumiał — chłopca z domu dziecka, gdzie kiedyś pracował jako wolontariusz. Tamten też tak patrzył — jakby dusza patrzyła w milczeniu, nie prosząc i nie wierząc.

Po dziesięciu minutach spotkali się przy kasie. Chłopiec stał z dwoma cukierkami, bez torby, bez koszyka. Kasjerka coś powiedziała — pewnie, iż brakowało mu pieniędzy. Nie sprzeczał się, cicho odłożył jednego cukierka i zapłacił za drugiego. Wszystko — spokojnie, precyzyjnie, dorosłym ruchem. Jakby wiedział, iż nie można mieć wszystkiego naraz. Przywykł wybierać między tym, co potrzebne, a tym, co możliwe.

Wtedy Marek podszedł.

— Słuchaj, może kupię ci coś. Chleb, jogurt, może mleko? Nie bój się. Bez podstępu.

Chłopiec spojrzał prosto, spokojnie. Wzrok dorosłego, który zmęczył się oszustwami.

— Po co? — zapytał.

Bez śladu nieufności. Po prostu stwierdzenie: nic nie dzieje się bez powodu.

Marek się zawahał. Nie dlatego, iż nie znał odpowiedzi. Ale dlatego, iż wiedział — to zbyt skomplikowane.

— Po prostu. Bo mogę. Bo… kiedyś ktoś też mi pomógł.

Chłopiec milczał. W końcu wolno skinął głową:

— Dobrze. Może ziemniaki. Ugotowane. I parówkę. Jedną. Bez musztardy. Ma dorosły smak.

Po wyjściu ze sklepu Marek podał mu torbę, starając się, by gest wyglądał naturalnie.

— Gdzie mieszkasz?

— Niedaleko. Ale teraz nie chcę do domu. Mama śpi. Jest zmęczona. Czasem śpi długo. A ja wolę na ławce. Tam widać ludzi. Jest ciszej.

Usiedli na zimnej ławce przy przystanku. Chłopiec jadł powoli. Ostrożnie trzymał parówkę obiema rękami. Odgryzał po kawałku, dokładnie żuł, jakby nie chciał, by jedzenie skończyło się zbyt szybko. Jadł nie jak dziecko — jak dorosły, który potrafi dziękować w milczeniu.

— Nazywam się Kuba. A pan?

— Marek.

— A pan mógłby… no, po prostu zostać tatą na godzinę? Nie na zawsze. Bez obietnic. Tylko posiedzieć, jakby wszystko było w porządku. Jakbym miał kogoś.

Marek skinął głową. W środku coś się ścisnęło. Nie spodziewał się tego, ale nie mógł odmówić.

— Mogę.

— To niech pan powie, żebym założył czapkę. I żebym się uczył. Bo mama tak robiła. Jak nie spała.

Marek się uśmiechnął, trochę sztucznie. Ale potem — szczerze.

— Kuba, gdzie twoja czapka? Chcesz się przeziębić? I dlaczego kurtka niezapięta? A w szkole jak?

— Matematyka — trója. Ale zachowanie — piątka. Pomogłem babci przejść przez ulicę. Upuściłem jej torbę, ale wszystko pozbierałem. Powiedziała, iż ważne, żeby się starać.

— Dobrze. Ale czapkę — zakładaj. Masz tylko siebie. Trzeba o siebie dbać.

Kuba się uśmiechnął. Spokojnie. Dojrzale. Dokończył parówkę, starannie wytrząsnął ręce chusteczką i wyrzucił ją do kosza. Potem spojrzał na Marka.

— Dziękuję. Pan jest inny. Nie żałuje, nie radzi. Po prostu… jakby wszystko było normalne.

— A jeżeli jutro też tu będę — przyjdziesz?

— Nie wiem. Może mama będzie miała ciężki dzień. A może tak. Zapamiętałem pana. Pan nie kłamie oczami.

Wstał, pożegnał się, odszedł. Nie obejrzał się. Jak ci, którzy wiedzą — iż nikt za nimi nie pobiegnie. Szedł lekko, ale z jakimś wewnętrznym spięciem. Jakby całe ciepło trzymał w środku, bojąc się, iż rozpłynie się w powietrzu.

Marek został. Postał chwilę. Potem wyrzucił kubek po kawie i długo patrzył za nim. Chciał zawołać. Ale nie odważył się.

Następnego dnia przyszedł. I kolejnego. I tydzień później. choćby gdy sypał śnieg, choćby gdy było zimno. Po prostu przychodził. Nie po to, by czekać. Ale dlatego, iż obiecał. Choć bez słów.

Kuba przychodził nie zawsze. Czasem tak. Czasem nie. Marek siadał na tej samej ławce, udając, iż czyta. Ale za każdym razem, gdy chłopiec się pojawiał — w tej szczupłej sylwetce, w powolnym kroku, w znanym sposobie patrzenia w dół — coś w piersi puszczało. Jakby odtajało to, co od lat było zamrożone.

Pewnego dnia Kuba przyszedł z dwoma kubkami herbaty. W zwykłych plastikowych, owiniętych serwetką.

— Dziś pan był tatą. Teraz ja będę synem. Zgoda?

Marek tylko skinął głową. Nie znalazł słów. W gardle stanął mu guz.

Czasem to — wystarczy. Tylko jedna godzina. By uwierzyć, iż i ty komuś jesteś potrzebny. I iż nie wszystko stracone.

Idź do oryginalnego materiału