"Odwiedzała mnie tylko wtedy, gdy mogła coś zabrać z lodówki": Kiedy zrozumiałam, iż jestem dla niej magazynem, powiedziałam o paragonie

zycie.news 2 godzin temu
Zdjęcie: kobieta @pexels


Jeszcze rano była pełna. Miałam sery, wędlinę, jogurty, masło, garnek rosołu, który gotowałam dwie godziny, bo „dziecko lubi”. Kupiłam choćby jej ulubione truskawkowe batoniki, choć sama ich nie jem. Cieszyłam się, iż przyjedzie. Że usiądziemy, pogadamy, iż może opowie mi coś o swoim życiu.

Ona weszła z uśmiechem i powiedziała:

Córka powiedziała: „Mamo, tylko na chwilę, bo lecę”.

Zawsze „leci”. Zawsze gdzieś pędzi, zawsze ma coś ważniejszego. A ja, głupia, zawsze myślałam, iż ta chwila to też coś.

Minęło dwadzieścia minut. W łazience spłukała ręce, w przedpokoju odebrała dwa telefony, a potem weszła do kuchni i zaczęła otwierać lodówkę tak, jakby była u siebie.

Córka powiedziała: „O, rosołek. Super. Wezmę”.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, już wyjmowała garnek.

Ja powiedziałam: „Zostań, zjesz tu”.

Córka machnęła ręką.

Córka odpowiedziała: „Nie mam czasu. Wiesz, jak jest”.

Wzięła też wędlinę, ser, jogurty. Do torby wrzuciła pół bochenka chleba. Stałam obok i patrzyłam, jak moje zakupy znikają w jej reklamówce.

I znowu nic nie powiedziałam.

Bo matka zawsze ma wymówkę. Że ona młoda, iż pracuje, iż ma stres, iż może oszczędzają. Że lepiej jej pomóc, niż robić awanturę o jedzenie.

Tylko iż to nie było o jedzenie.

To było o mnie.

O tym, iż moje mieszkanie stało się dla niej sklepem, a ja magazynierem.

Zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, kiedy zadzwoniła z płaczem.

Córka powiedziała: „Mamo, jest ciężko. Wszystko drożeje. Paweł ma mniej zleceń”.

Wtedy powiedziałam, jak matki mówią odruchowo:

Ja powiedziałam: „Przyjeżdżaj, dam ci, co mogę”.

Nie powiedziałam „chodź, pogadamy”. Powiedziałam „dam”. I pewnie w tym momencie sama ustawiłam zasady.

Pierwszy raz przyjechała i faktycznie wyglądała na zmęczoną. Siedziała przy stole, wypiła herbatę, opowiedziała coś o rachunkach, o kredycie. Dałam jej pieniądze, bo chciałam pomóc.

A potem zauważyłam, iż przed wyjściem spojrzała na lodówkę i powiedziała:

Córka powiedziała: „Mamo, nie masz nic przeciwko, jak wezmę trochę jedzenia?”.

Nie miałam. Oczywiście, iż nie miałam.

Tylko iż „trochę” gwałtownie zmieniło się w „wszystko, co się da”.

Z każdym tygodniem wchodziła pewniej. Już nie pytała. Już nie przepraszała.

Córka mówiła: „Wezmę te jajka”.

Córka mówiła: „O, mamie zostało masło?”.

Córka mówiła: „W sumie te pierogi też zabiorę, bo nie będę gotować”.

A ja z każdym takim zdaniem robiłam się mniejsza. Bo czułam, iż jak zaprotestuję, usłyszę, iż jestem skąpa. Że matka powinna się dzielić. Że „co ci szkodzi”.

A szkodziło.

Bo po jej wizycie ja szłam do sklepu z listą i z poczuciem, iż ktoś mnie okrada, tylko iż ten ktoś ma moje oczy.

Pewnego dnia postanowiłam sprawdzić, czy ona w ogóle przychodzi do mnie dla mnie.

Nie kupiłam nic specjalnego. Tylko podstawy dla siebie. Zostawiłam w lodówce kilka rzeczy, ale bez „atrakcji”. Nie było rosołu, nie było wędliny, nie było słodyczy.

Przyjechała jak zawsze bez zapowiedzi.

Córka powiedziała: „Jestem, mamo”.

Ucieszyłam się mimo wszystko. Serce matki jest głupie.

Ja powiedziałam: „Zrobimy herbatę? Usiądźmy”.

Ona stała już przy lodówce.

Córka zapytała: „A co masz?”.

Powiedziałam:

Ja odpowiedziałam: „Niewiele, bo nie zdążyłam zrobić zakupów”.

I wtedy zobaczyłam jej minę. Rozczarowanie, jakby zawiodła ją dostawa do sklepu.

Córka powiedziała: „To ja w sumie nie będę ci przeszkadzać. Muszę lecieć”.

Nie zapytała, jak się czuję. Nie zapytała, czy czegoś potrzebuję. Nie powiedziała nawet, co u niej.

Odwróciła się i wyszła.

Stałam w przedpokoju i czułam, jak robi mi się gorąco w oczach. Bo w jednej sekundzie zrozumiałam, iż ona przyjeżdżała do mnie nie po rozmowę.

Po jedzenie.

Po wygodę.

Po coś, co można wziąć i wyjść.

A ja zostawałam sama, w ciszy, z tym samym pytaniem: kiedy ja stałam się dla niej tylko lodówką?

Punktem zwrotnym był dzień, kiedy zachorowałam.

Gorączka, osłabienie, gardło jak papier ścierny. Zadzwoniłam do córki, bo bałam się, iż zemdleję sama w mieszkaniu.

Ja powiedziałam: „Córeczko, możesz przyjechać? Źle się czuję”.

Odpowiedziała szybko:

Córka powiedziała: „Mamo, ja nie mogę teraz. Ale wpadnę na chwilę po pracy”.

Wpadnę.

Przyjechała wieczorem. Weszła do mieszkania i choćby nie zdjęła kurtki.

Córka zapytała: „Masz coś na kanapki?”.

Patrzyłam na nią jak na obcą osobę.

Ja powiedziałam: „Jestem chora”.

Wzruszyła ramionami.

Córka powiedziała: „No wiem, ale ja też padam. Wezmę sobie coś, bo nie mam siły iść do sklepu”.

Podeszła do lodówki. Otworzyła. Zaczęła wyjmować wędlinę, masło, ser, mój rosół, który ugotowała mi sąsiadka.

Wtedy w mojej głowie coś pękło. Cicho, ale definitywnie.

Ja powiedziałam: „Odłóż to”.

Córka zamarła.

Córka zapytała: „Słucham?”.

Powtórzyłam, głos miałam słaby, ale twardy:

Ja powiedziałam: „Odłóż. To jest dla mnie. Ja leżę z gorączką”.

Córka prychnęła.

Córka powiedziała: „Mamo, co ty robisz? Przecież to tylko jedzenie”.

I wtedy wyszło z moich ust zdanie, którego sama się po sobie nie spodziewałam.

Ja powiedziałam: „Jak chcesz brać, to wystawię ci paragon”.

Zapadła cisza. Tak gęsta, iż słyszałam tykanie zegara.

Córka spojrzała na mnie z oburzeniem, jakbym ją uderzyła.

Córka powiedziała: „Ty serio? Własnej córce?”.

Odpowiedziałam spokojnie, bo nagle poczułam jasność:

Ja powiedziałam: „Własna córka przychodzi do chorej matki i najpierw opróżnia jej lodówkę”.

Jej twarz zrobiła się czerwona.

Córka krzyknęła: „Ty zawsze robisz z siebie ofiarę!”.

To było jej ulubione. Kiedy nie ma argumentów, robi ze mnie dramatyczną.

Ja powiedziałam: „Nie robię z siebie ofiary. Ja po prostu wreszcie nazywam to, co się dzieje”.

Ona zacisnęła zęby.

Córka powiedziała: „To już w ogóle do ciebie nie będę przyjeżdżać”.

Wtedy zabolało. Oczywiście, iż zabolało. Bo to była groźba: albo pozwolisz mi brać, albo zniknę.

Ale ja byłam zbyt zmęczona, żeby znów się ugiąć.

Ja odpowiedziałam: „Jeśli przyjeżdżasz tylko po jedzenie, to może lepiej”.

W jej oczach pojawiło się coś, czego dawno nie widziałam. Nie wściekłość. Wstyd. Przez sekundę. Potem go przykryła.

Córka rzuciła torbę na ramię i wyszła, trzaskając drzwiami.

Zostałam sama w kuchni, chora, roztrzęsiona. Ale po raz pierwszy od wielu miesięcy czułam, iż odzyskałam choć kawałek siebie.

Dwa dni później zadzwoniła. Głos miała cichszy.

Córka powiedziała: „Mamo… ja przepraszam”.

Nie padło od razu „kocham”. Nie padło „jak się czujesz”. Najpierw przeprosiny, jakby próbowała uratować twarz.

Ja odpowiedziałam: „Nie przepraszaj mnie słowami. Przeproś mnie zachowaniem”.

Cisza.

Córka zapytała: „To co ja mam zrobić?”.

Odpowiedziałam:

Ja powiedziałam: „Przyjdź i zapytaj, jak się czuję. Usiądź ze mną dziesięć minut bez patrzenia do lodówki. A jeżeli potrzebujesz pomocy, powiedz wprost. Nie rób ze mnie sklepu”.

Przez chwilę milczała, a potem wyszeptała:

Córka powiedziała: „Ja nie chciałam, żeby tak wyszło”.

Może nie chciała. Może tylko wpadła w wygodę. Może myślała, iż matka ma nieskończone zasoby.

Tylko iż ja nie mam.

Ja mam swoje lata, swoje rachunki, swoje zdrowie. I mam też prawo być odwiedzana nie tylko wtedy, kiedy w lodówce jest rosół.

Od tamtej awantury lodówka już nie jest polem bitwy. Na razie. Córka czasem przynosi coś od siebie, czasem pyta, czy może wziąć. Czasem choćby zostaje na herbatę.

A ja przez cały czas uczę się jednej rzeczy, która przyszła do mnie późno.

Miłość nie polega na tym, iż dajesz wszystko, aż zostaje ci pusta lodówka i puste serce.

Miłość polega też na tym, iż umiesz powiedzieć: stop.

I tak, zagroziłam, iż wystawię jej paragon.

Nie dlatego, iż jestem chciwa.

Tylko dlatego, iż w końcu chciałam, żeby zobaczyła, ile kosztuje traktowanie własnej matki jak magazynu.

Idź do oryginalnego materiału