Przyznam, iż gdy po raz pierwszy zobaczyłam okładkę nowej płyty Sabriny Carpenter, Man’s Best Friend obudziła się we mnie feministyczna Dulska. Bo czy w obliczu erupcji mizoginistycznej manosfery, nasilającej się antygenderowej i antyaborcyjnej krucjaty Trumpa oraz rosnącej siły skrajnej prawicy na całym świecie, wpływowej i niezależnej kobiecie przystoi publicznie zniżać się na czworakach do męskiego rozporka i żartować, iż jest najlepszym, bo uległym, przyjacielem faceta?

Oburzenie, jakie wywołało zdjęcie, sprawiło, iż sama w pierwszym odruchu chciałam drzeć szaty nad utratą kolejnej obiecującej gwiazdki popu na rzecz patriarchalnego uprzedmiotowienia. jeżeli dodać do tego beztroski flirt Carpenter z retro (albo, jak kto woli, regresywną) estetyką starego hollywoodzkiego glamouru, a choćby wizerunkiem podporządkowanych męskiemu spojrzeniu Lolity i trad wives, nietrudno ulec wrażeniu, iż w muzyce rozrywkowej, mimo głośnego skandowania „girl power”, wciąż najlepiej sprzedaje się seks w wydaniu tradycyjnie opresyjnym dla kobiet.
Sukcesy innych popowych wokalistek wyłamujących się z wzorca wijącej się ku uciesze samców seksbomby – jak Doechii, Chappell Roan, Lorde czy Charlie XCX – miały dowodzić zmian. Dla znacznej części komentariatu nie mają jednak większego znaczenia, kiedy istnieje szansa, iż Sabrina Carpenter lubi jakieś puppy BDSM.
Jak (nie) wygląda feministka?
Zapewne dołączyłabym do grona oburzonych, gdyby nie bura za głęboki dekolt, którą dostałam, gdy w miniony weekend wybrałam się na eleganckie, mieszczańskie i progresywne (jak na polskie standardy) wesele znajomych. Częściowo odsłonięty w letniej sukience biust stał się powodem, dla którego obca mi dziewczyna postanowiła zapytać, czy wiem, co wywołuje mój wygląd, dlaczego ubrałam się w ten sposób – i dla kogo.
Nie mogła uwierzyć, iż zrobiłam to dla siebie. Albo – ewentualnie – dla mojej partnerki, z którą przyszłam. Czy mojej dziewczynie naprawdę podobają się wystawione na pokaz piersi? Te same, o których ponoć rozprawiają wszyscy weselni goście? Nieproszona rozmówczyni, w tonie troski o moje dobre imię i poziom feministycznej świadomości, doprecyzowała, iż najbardziej przejęci moim wyglądem są mężczyźni obecni na weselu („lepiej, żebyś wiedziała”). Ich zdaniem strojem manifestuję gotowość do seksualnego kontaktu z nimi, bezczelnie pozostając przy tym w lesbijskim związku. Gdzie tu logika? I gdzie mój feminizm, skoro „cieszę męskie oczy”?
Zaczęłam analizować swój garderobiany proces decyzyjny. Może faktycznie przesadziłam? Czy fakt, iż nie założyłam „grzeczniejszej” kreacji, to efekt patriarchalnej socjalizacji lub, co gorsza, podświadomego wołania o męską uwagę? Moje pragnienie wyglądania tak, a nie inaczej, zostało przecież ukształtowane w konkretnej kulturze. Odsłanianie ciała niesie za sobą określone, nie zawsze feministyczne konotacje, zgodnie z zasadą, iż nie wszystko, co robią i czego pragną kobiety, w tym feministki, służy równości. Niemal doszłam do wniosku – dokładnie tak, jak dyktuje patriarchat – iż może sama się „prosiłam”, czyniąc z siebie przedmiot oceniany pod kątem – jak ujęłaby to Amia Srinivasan, autorka Prawa do seksu – „ruchalności”.
Przypomniałam sobie jednak, iż przed spotkaniem Anieli czułam się ze sobą świetnie, zaś męskie spojrzenie nie było dla mnie żadnym punktem odniesienia. A choćby gdybym była heteroseksualną i seksualnie uległą kobietą o wizerunku kokietki – czy czyniłoby mnie to złą feministką? Czy dawałoby komukolwiek prawo do niekonsensualnej i dyscyplinującej seksualizacji?
Przypomina mi się rozmowa z J. Szpilką o „okrutnym feminizmie”. Szpilka przytoczyła słowa bell hooks, która skrytykowała transpłciową aktorkę Laverne Cox za to, iż ta jest „wypindrzona” i dąży do wpisania się w stereotypową kobiecość. Jako feministki mamy się z niej wyzwalać, a nie zakładać kolejne różowe kajdany.
Ale czy w imię feminizmu musimy porzucać estetykę i pragnienia narzucone przez maskulinistyczną perspektywę? Czy nie możemy realizować ich na własnych zasadach? jeżeli odpowiedź brzmi „nie”, może to oznaczać, iż – jak zauważa Szpilka – nie traktujemy feminizmu jako zestawu krytycznych teorii pozwalających zwalczać przemoc i przymus podporządkowania, ale jako włosiennicę przypominającą nam, iż jesteśmy złe, bo nie spełniamy feministycznych oczekiwań – jakiekolwiek by one były.
Drapieżnicy i ofiary
Sabrina Carpenter nigdy nie miała ambicji zostania feministyczną ikoną. Zaryzykujmy tezę, iż podjęła autonomiczną decyzję (nawet jeżeli podsuniętą przez sztab specjalistów od wizerunku), jak grać swoją seksualnością. jeżeli w imię feminizmu oskarżamy ją o zinternalizowaną mizoginię i gloryfikowanie przemocy, odbieramy jej sprawczość i podmiotowość, a przy tym zakładamy, iż seks oralny czy „zabawy w szczeniaka” z mężczyzną nie mogą przynosić satysfakcji wszystkim stronom, bo mężczyźni są wyłącznie drapieżnikami, zaś kobiety – tylko ofiarami.
Nie ignoruję oczywistej, rażącej dysproporcji płciowej w doświadczaniu przemocy seksualnej. Nie wierzę jednak, iż demonizowanie piosenkarki dokłada cegłę do burzenia patriarchalnej opresji. Przeciwnie: to droga do konserwatyzmu à rebours, w którym kobiety znów są rozliczane ze swojej ekspresji – tym razem przez inne kobiety i osoby deklarujące się jako feministki, ale stosujące wobec nich narzędzia kontroli, cenzury i slutshamingu.
To nie znaczy, iż nie możemy krytycznie analizować sfery seksualności i atrakcyjności. Przeciwnie – temu właśnie poświęca swoje eseje Srinivasan, wskazując, iż „radykalne żądanie wyzwolenia seksu z opresji nie polega na dyscyplinowaniu pożądania”. Ale – jak zaznacza – musi to być pożądanie dobrze pojmowane, czyli takie, które nie powiela wykluczeń i skupia się na rzeczywistych źródłach opresji.
Niektórzy uważają, iż burza wokół Carpenter to wynik zwyrodnienia „wokeizmu” u coraz bardziej cnotliwych zetek. Prawda jest jednak taka, iż wszyscy spędzamy coraz mniej czasu w sypialni, a spory o seksualność nie są nowe – feminizm od lat dzieli się wokół kwestii pornografii, pracy seksualnej czy lesbijskiego separatyzmu. Teoretycznie w imię emancypacji, w praktyce – często wylewając z kąpielą całe grupy kobiet.
Pułapka moralizatorstwa
Feminizm staje się wtedy płaszczem dla starej, wykluczającej pruderii. Pruderii, która domaga się, by kobiety niezdyscyplinowane, traktujące seksualność jako atut, źródło przyjemności czy narzędzie zarobku, zostały poświęcone na ołtarzu walki z realną krzywdą, jaką jest przemoc seksualna. Przykładem są tu pracownice seksualne, którym w imię walki z handlem ludźmi i sutenerstwem odmawia się uznania praw pracowniczych, twierdząc, iż seks za pieniądze jest zawsze zły i mizoginistyczny.
Istnieje inne, bardzo stare i powtarzalne wyjaśnienie dla wzmożenia wywołanego zdjęciem Sabriny Carpenter czy moim dekoltem. Żyjemy w świecie, w którym polityczny regres rzeczywiście próbuje odebrać nam zdobycze równości. Dzieje się to poprzez ograniczanie prawa do aborcji, odwoływanie się do tzw. wartości rodzinnych, prześladowanie społeczności LGBT+ oraz regulowanie ekspresji seksualnej i płciowej.
Równocześnie kuleje edukacja seksualna, a dominujące obrazy seksu, które mamy na wyciągnięcie ręki, to wątpliwej etyki porno. W takim klimacie seksualność – już i tak stabuizowana i zbyt często kojarzona wyłącznie z przemocą – staje się sferą szczególnie wrażliwą. W niej koncentrują się lęki i frustracje, przez które każda próba wolnego wyrażenia siebie zostaje uznana za obsceniczność lub zagrożenie – feministyczne albo konserwatywne.
Tyle iż na koniec dnia połajanka za bycie seksualną czy atrakcyjną osobą zawsze spada na kobiety. Bez względu na to, z której strony padła.