Odeszłeś, aby się narodziła
Zosia nakryła do stołu, postawiła na kuchence zielony żurek, przypiekała pierogi z ziemniakami i kapustą – od dziecka wierzyła, iż do serca mężczyzny najkrótsza droga wiedzie przez żołądek. Starała się, miała nadzieję, wierzyła. Pięć lat małżeństwa – i nic. Ani stukotu małych stópek, ani nocnego płaczu. Lekarze tylko wzruszali ramionami: „Nadzieja jest”, a mąż unikał badań jak diabeł święconej wody. Wojtek oddalał się coraz bardziej, stawał się drażliwy, zimny, wybuchowy. A teściowa nie omieszkała przypomnieć Zosi o jej „niedociągnięciach”.
— Nie dasz mi wnuków, bo nie możesz – krzyczała Bronisława. — Mój syn jest zdrowy, to ty musiałaś się w młodości szwendać!
Zosia płakała po nocach. Obeszła dziesiątki specjalistów, przeszła badania, oddała krew. Wszystko na nic bez Wojtka. A on uważał, iż nie musi się angażować – wychodził, trzasnąwszy drzwiami, i krzyczał, iż łączy ich tylko kredyt hipoteczny.
A jednak przez cały czas wierzyła.
…Tamtego wieczoru, jak zwykle, czekała na niego po pracy. W powietrzu unosił się zapach domowego obiadu, ale zamiast powitania usłyszała:
— Co za bałagan w kuchni? – burknął Wojtek, wskazując na brudne naczynia.
— Gotowałam… – zaczęła Zosia, ale przerwał jej.
— Nieważne. Usiądź. Muszę ci coś powiedzieć.
Serce Zosii zaczęło bić szybciej.
— To wszystko… – machnął ręką w stronę kuchni. — To, co między nami… nie ma sensu. Mam kogoś innego. Kochamy się. Rozwodzę się z tobą.
Zdrętwiała. Właśnie na stole stygły pierogi, a teraz jej życie rozpadało się na kawałki.
— A nasze plany? Marzenia? – wyszeptała.
— Mam teraz inne. przez cały czas chcę dziecka. Tylko z inną kobietą.
Odszedł. Na zawsze.
Potem było jak w najgorszym śnie: sądy, podział majątku, wyrzuty, upokorzenia. Bronisława żądała mieszkania – w końcu jej „złoty synuś” nie doczekał się potomka. Nikt Zosi nie współczuł. choćby matka nie potrafiła jej pocieszyć.
— Jesteś jeszcze młoda – powtarzała Elżbieta. — To dopiero początek.
— A ja nie chcę już ani miłości, ani mężczyzn – szlochała Zosia. — Jestem złamana.
Ale Elżbieta się nie poddała. Wodziła córkę po lekarzach, wyciągała z depresji, raz za razem przekonywała, żeby nie przekreślała swojego życia.
Zosia ustąpiła – tylko dla matki. Znów badania, zabiegi, praca, sporadyczne spotkania z przyjaciółkami. Starała się nie wracać do przeszłości, żyła, jak potrafiła. I myślała, iż jej serce jest już na zawsze zamknięte.
Aż pojawił się Krzysztof.
— Nie pytam o przeszłość – powiedział. — Chcę budować z tobą przyszłość.
— Ale może nie będę mogła dać ci dziecka – przyznała się.
— No to weźmiemy kota. A jak zechcesz – psa. Ważne, żebyś była obok.
Zamieszkali razem. Po pięciu miesiącach wzięli ślub. Kupili mieszkanie na kredyt, przygarnęli kota. Zosia po raz pierwszy od lat znów się śmiała. Uczyła się być szczęśliwa – i wychodziło jej to całkiem nieźle.
Minęło pięć lat. Urodziła im się córeczka i syn – Hania i Staś. Zosia czasem sama nie wierzyła, iż to możliwe. Kochała i była kochana. Żyła w spokoju i cieple. I nie wracała pamięcią do tego, co było.
Aż pewnego dnia w mieście natknęła się na Bronisławę.
— Dobrze wyglądasz – rzuciła tamta z przekąsem. — Nowego bogacza znalazła?
— Po prostu jestem szczęśliwa – spokojnie odpowiedziała Zosia. — A pani jak?
— Męczę się z Wojtkiem – westchnęła teściowa. — Trzecia już synowa. Wciąż nie ta. Okazało się, iż to ty byłaś najlepsza.
Zosia uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Nie chciała się cieszyć cudzym nieszczęściem.
— A dzieci masz? – nie wytrzymała Bronisława.
— Nie jesteśmy na tyle blisko, żeby o tym rozmawiać – grzecznie zakończyła temat Zosia.
— Tylko iż Wojtek dalej nie ma potomka… Może powinniście spróbować jeszcze raz? – krzyknęła za nią.
— Nie, dziękuję – rzuciła przez ramię Zosia, oddalając się.
I dopiero gdy skręciła za róg, po raz pierwszy naprawdę zrozumiała: wszystko, co się stało, wydarzyło się nie bez powodu. Odszedł ten, który nie powinien był zostać. Aby w jej życiu pojawił się ktoś, kto na nią naprawdę czekał.
A wraz z nim – ci, dla których teraz żyła.