Odszedł do swojej kochanki. A po dwunastu latach wrócił i wypowiedział tylko kilka słów…
Pobraliśmy się z Krzysztofem zaraz po studiach. Wydawało się, iż nic nas nie złamie: młodość, nadzieje, wspólne plany i miłość, która wtedy wydawała się wieczna. Urodziłam mu dwóch synów – Bartosza i Jakuba. Teraz są dorośli, każdy ma swoją rodzinę, dzieci, troski. A gdy byli mali, żyłam dla nich. Dla rodziny, w której wszystko rozpadało się na kawałki – ale uparcie udawałam, iż tego nie widzę.
Krzysztof zaczął się zmieniać już wtedy. Najpierw niewinne flirtowanie, długie spojrzenia w stronę młodych ekspedientek i przypadkowych przechodniów. Potem telefon, który zaczął zabierać do łazienki i wyłączać na noc. Wszystko rozumiałam, ale milczałam. Powtarzałam sobie, iż dla dzieci trzeba wytrzymać. Że każdy mężczyzna może się potknąć. Że to minie.
Ale nie minęło.
Gdy synowie dorośli i rozlecieli się po świecie, dom opustoszał. I stało się jasne: między mną a Krzysztofem nie zostało już nic, oprócz wspomnień. Nie potrafiłam dłużej wmawiać sobie, iż wszystko dla rodziny. A gdy w jego życiu pojawiła się inna – młodsza, żywsza, wolniejsza – po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Bez awantur, bez tłumaczeń. Tylko drzwi się zatrzasnęły. I nastała cisza.
Nie zatrzymywałam go. Usiadłam w kuchni i długo patrzyłam na wystygłą herbatę. Życie podzieliło się na „przed” i „po”. W „przed” było dwadzieścia osiem lat małżeństwa, wyjazdy nad Bałtyk, noce w pokoju chorego dziecka, remont kuchni i sprzeczki o pilot. W „po” – pustka.
Przyzwyczaiłam się. Uczyłam się żyć samotnie. Żyłam spokojnie: bez uraz, bez awantur, bez strachu, iż w telefonie męża czają się cudze usta. Czasem tęskniłam. Czasem przypominałam sobie, jak pił poranną kawę i zrzędził, iż kupuję „nie tę” śmietanę. Ale coraz częściej było mi lżej. Teraz – choć samotne – stało się prostsze niż przeszłość, w której ciągle byłam „nie dość”.
Krzysztof zniknął z mojego życia całkowicie. Nie dzwonił, nie pisał. Pojawiał się tylko w rozmowach z synami. Odwiedzali go, ale ze mną prawie nie rozmawiali o tych spotkaniach. Jak dwie równoległe linie, żyliśmy w jednym mieście i ani razu się nie przecinęliśmy. Dwanaście lat.
A potem przyszedł.
To był zwykły wieczór. Zaczynałam przygotowywać kolację. Nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i ledwo poznałam człowieka stojącego przede mną. Krzysztofa jakby ktoś podmienił: przygarbione ramiona, przygasłe spojrzenie, nieznana niepewność w postawie. Postarzał się. Posiwiał. Schudł. I stał w progu, milcząc, jakby sam nie wiedział, po co przyszedł.
— Mogę wejść? — w końcu powiedział. Głos miał ten sam. Ale brzmiało w nim tyle bólu, iż zadrżały mi palce na klamce.
Wpuściłam go. Milczeliśmy. Rozmowa się nie kleiła. Słów było zbyt wiele – a żadne nie pasowało. Nalałam herbaty. Kręcił filiżankę w dłoniach. Nagle westchnął:
— Nie mam już domu. Ta kobieta… Nie zrozumieliśmy się. Odszedłem. Teraz żyję, gdzie popadnie. Zdrowie szwankuje. Wszystko jakoś poszło nie tak…
Słuchałam. I nie wiedziałam, jak zareagować.
— Przepraszam — dodał cicho. — Wtedy popełniłem błąd. Byłaś jedyną. Zrozumiałem to za późno. Może spróbowalibyśmy jeszcze raz? Choćby spróbować…
W piersi ścisnęło. Przede mną siedział człowiek, z którym przeżyłam pół życia. Ojciec moich synów. Pierwszy i, w gruncie rzeczy, jedyny mężczyzna w moim życiu. Kiedyś marzyliśmy o domku nad morzem, sprzeczaliśmy się o tapetę w salonie, przeżyliśmy kredyt i maturę Bartosza.
Ale milczał dwanaście lat. Nie życzył mi urodzin. Nie pytał, jak się czuję. A teraz wrócił – bo nie miał dokąd pójść. Bo był sam.
Nie odpowiedziałam od razu. Tylko cicho powiedziałam:
— Muszę pomyśleć.
Minęło kilka dni. Nie przyszedł więcej, nie zadzwonił. A ja – myślę. Ważę. Przerzucam wspomnienia. Słucham serca. Jest złamane, ale bije. I milczy.
Nie wiem, czy mu wybaczę. Nie wiem, czy warto – zaczynać to wszystko od nowa. Ale wiem jedno: miłość to nie zawsze lekarstwo. Czasem – to blizna. I zanim otworzy się stare drzwi, trzeba być pewnym, iż za nimi nie czeka ten sam ból, od którego się kiedyś uciekło.