Zawsze bałam się rozwodu. choćby myśl, iż moje małżeństwo może się rozpaść, wydawała mi się koszmarem, do którego nigdy się nie zbliżę. Wierzyłam szczerze, iż u nas wszystko jest w porządku, iż jesteśmy parą, której nie złamią ani lata, ani codzienność, ani trudności. Mieliśmy wspaniałą córkę — Zosię, ja prowadziłam własne biuro architektoniczne w Krakowie, on pracował jako pielęgniarz w prywatnej klinice. Żyliśmy spokojnie, stabilnie, jak mi się wydawało — szczęśliwie.
Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Na początku myślałam, iż to tylko trudny okres. Adrian wracał do domu coraz później, tłumacząc się natłokiem obowiązków i ciężkimi dyżurami. Drażnił się o byle co, odmawiał wspólnych spacerów, nie słuchał, gdy mówiłam. A kiedy w końcu zapytałam przez płacz, co się z nami dzieje, odburknął zmęczony: „Jestem wykończony. choćby w domu mi nie dasz spokoju. Przestań się czepiać”.
Zamilkłam. Starałam się nie narzucać, wieczorami sama chodziłam na spacery, jadłam kolacja w samotności. Wychodził o świcie, wracał po północy. Jak obcy.
Moje serce czuło, iż nie jest sam. Ale odpychałam te myśli. Aż pewnego dnia usłyszałam rozmowę, która postawiła wszystko na swoim miejscu.
Właśnie wróciłam z kolejnego spaceru, gdy w sypialni rozległ się jego głos:
— Kochanie, wszystko załatwię. Obiecuję, odejdę od niej. Tylko daj mi trochę czasu. Nie gniewaj się, Aniu… proszę, nie odkładaj słuchawki…
Zamarłam. Potem weszłam do kuchni i rozpłakałam się. Coś we mnie eksplodowało. Nie tłumaczył się. Nie próbował nic wyjaśniać. Po prostu spakował swoje rzeczy i wyszedł. Do niej. Do swojej „ukochanej”.
A ja zostałam. W pustym mieszkaniu, ze zdjęciami na ścianach, na których wciąż byliśmy rodziną. Miesiące ciągnęły się w nieskończoność. Nie mogłam jeść, spać, pracować. choćby Zosia, choć starała się mnie wspierać, nie była w stanie wypełnić tej pustki. Czasem klienci zapraszali mnie na kawę po spotkaniach, mówili miłe słowa — grzecznie odmawiałam. Wydawało mi się, iż już nigdy nie pokocham nikogo innego.
A potem pojawił się on — Marek. Stateczny mężczyzna tuż po pięćdziesiątce, pewny siebie, zadbany, o spokojnym głosie i uważnych oczach. Zlecił nam projekt nowego biura. I nie potrafiłam mu odmówić. Nie w pracy, nie w rozmowach. A potem — nie w kolacjach, nie w spacerach, nie w dotyku.
Kiedy biuro było gotowe, Marek zaprosił mnie na otwarcie. To był wieczór pełen muzyki, śmiechu i lekkiego wina. Zostaliśmy sami do późna… A rano obudziłam się w jego ramionach. Po raz pierwszy od dawna nie czułam bólu. Czułam, iż jestem komuś potrzebna. Prawdziwie, bez masek, bez „muszę”.
Nie był po prostu kolejnym mężczyzną. Stał się moją podporą, powietrzem. Z nim znowu umiałam oddychać.
A kilka dni później spotkałam Adriana. Stał pod moimi drzwiami. Tak samo wyglądał, jak dawniej. Tylko w jego oczach była niepewność.
— Przepraszam, Julka. Byłem idiotą. Ania… okazała się dzieckiem. Myślałem, iż potrzebuję nowego życia, a wyszło na to, iż to ty byłaś wszystkim, co miałem prawdziwego.
Patrzyłam na niego w milczeniu. I nie czułam ani złości, ani bólu. Tylko zmęczenie. Bo teraz już wiedziałam: szczęście nie polega na tym, żeby kogoś odzyskać. Tylko na tym, żeby odnaleźć siebie.
— Adrian, jest za późno. Mam już kogoś, z kim jestem szczęśliwa.
Odszedł. Sam. I wiedziałam, iż teraz to on boi się samotności. Tak jak kiedyś bałam się ja.
Z Markiem niedługo się pobierzemy. A potem wybierzemy się w podróż, o której marzyłam od młodości, ale nigdy nie miałam odwagi zrealizować. Teraz mam i odwagę, i miłość.
Czasem los nas łamie, żeby dać nam szansę na nowy początek. Tylko nie z tymi, którzy nas zdradzili. Ale z tymi, którzy nas wybrali — choćby nie znając naszego bólu.