Odszedł do kochanki. A po dwunastu latach wrócił i wypowiedział tylko kilka słów…
Z Aleksem pobraliśmy się zaraz po studiach. Wydawało się, iż nic nas nie złamie: młodość, nadzieje, wspólne plany i miłość, która wtedy wydawała się wieczna. Urodziłam mu dwóch synów – Bartka i Krzysia. Teraz są dorośli, każdy ma swoją rodzinę, dzieci, obowiązki. A gdy byli mali, żyłam dla nich. Dla rodziny, która trzeszczała w szwach – ale uparcie udawałam, iż tego nie widzę.
Aleks zaczął się zmieniać już wtedy. Najpierw niewinne flirtowanie, długie spojrzenia w stronę młodych ekspedientek i przypadkowych przechodniów. Potem – telefon, który zaczął zabierać do łazienki i wyłączać na noc. Wszystko rozumiałam, ale milczałam. Mówiłam sobie, iż dla dzieci trzeba wytrzymać. Że każdy mężczyzna może się potknąć. Że to minie.
Ale nie minęło.
Gdy synowie dorośli i rozlecieli się w świat, dom opustoszał. I stało się jasne: między mną a Aleksem nie zostało nic poza wspomnieniami. Nie mogłam już wmawiać sobie, iż wszystko dla rodziny. I kiedy w jego życiu pojawiła się nowa kobieta – młodsza, bardziej energetyczna, wolniejsza – po prostu spakował rzeczy i wyszedł. Bez histerii, bez tłumaczeń. Po prostu zatrzasnęły się drzwi. I zapanowała cisza.
Nie zatrzymywałam go. Usiadłam w kuchni i długo patrzyłam na wystygłą herbatę. Życie podzieliło się na „przed” i „po”. W „przed” było 28 lat małżeństwa, wyjazdy nad Morze Bałtyckie, noce w pokoju chorego dziecka, remont kuchni i kłótnie o pilot. W „po” – pustka.
Przyzwyczaiłam się. Uczyłam się żyć sama. Żyłam spokojnie: bez żalów, bez awantur, bez strachu, iż w telefonie męża są cudze usta. Czasem tęskniłam. Czasem przypominałam sobie, jak pił poranną kawę i narzekał, iż kupuję „nie tę” śmietanę. Ale coraz częściej czułam spokój. Teraz – choć samotne – było lżejsze niż przeszłość, w której ciągle byłam „nie dość”.
Aleks zupełnie zniknął z mojego życia. Nie dzwonił, nie pisał. Pojawiał się tylko w rozmowach z dziećmi. Odwiedzali go, ale prawie mi o tym nie mówili. Jak dwie równoległe linie, żyliśmy w jednym mieście i ani razu się nie przecinaliśmy. Dwanaście lat.
A potem przyszedł.
To był zwykły wieczór. Szykowałam kolację. Nagle – dzwonek do drzwi. Otworzyłam… i ledwo poznałam człowieka przed sobą. Aleksa jakby ktoś podmienił: przygarbione ramiona, matowe spojrzenie, obca niepewność w postawie. Postarzał się. Posiwiał. Schudł. I stał w progu, cicho, jakby sam nie wiedział, po co przyszedł.
– Mogę wejść? – w końcu powiedział. Głos był ten sam. Ale brzmiał w nim taki ból, iż zadrżały mi palce na klamce.
Wpuściłam go. Milczeliśmy. Rozmowa się nie kleiła. Słów było za dużo – i żadne nie pasowało. Nalałam herbatę. On kręcił filiżanką w dłoniach. Wreszcie westchnął:
– Nie mam już domu. Ta kobieta… Nie zeszliśmy się. Wyszedłem. Teraz mieszkam byle gdzie. Zdrowie szwankuje. Wszystko jakoś poszło nie tak…
Słuchałam. I nie wiedziałam, jak zareagować.
– Przepraszam – dodał cicho. – Wtedy popełniłem błąd. Byłaś jedyna. Zrozumiałem to za późno. Może powinniśmy spróbować jeszcze raz? Choćby zacząć od nowa…
W piersi coś ścisnęło. Przede mną siedział człowiek, z którym przeżyłam pół życia. Ojciec moich synów. Pierwszy i, adekwatnie, jedyny mężczyzna w moim życiu. Kiedyś marzyliśmy o domku nad morzem, kłóciliśmy się o tapetę w salonie, przetrwaliśmy kredyt i maturę Bartka.
Ale milczał dwanaście lat. Nie życzył mi urodzin. Nie zapytał, jak się czuję. A teraz wrócił – bo nie miał gdzie iść. Bo był sam.
Nie odpowiedziałam od razu. Tylko cicho powiedziałam:
– Muszę pomyśleć.
Minęło kilka dni. Nie przyszedł więcej, nie dzwonił. A ja – myślę. Ważę. Przerzucam wspomnienia. Słucham serca. Jest pogruchotane, ale bije. I milczy.
Nie wiem, czy mu wybaczę. Nie wiem, czy warto – to wszystko na nowo. Ale wiem jedno: miłość to nie zawsze lek. Czasem – to blizna. I zanim otworzy się stare drzwi, trzeba być pewnym, iż nie czeka za nimi ten sam ból, od którego się kiedyś uciekło.