Ratunek przed teściową znalazłam dopiero w innym mieście
Gdy pierwszy raz spotkałam Halinę Stanisławową – matkę mojego przyszłego męża, Jacka – wydawało mi się, iż to po prostu surowa, nieco szorstki kobieta, która ma swoje własne poglądy na życie. Po dwóch tygodniach zrozumiałam jednak, iż to nie surowość. To wrogość. Bezwzględna, chłodna i dobrze ukryta. Nie tylko mnie nie zaakceptowała. Robiła wszystko, by wyrzucić mnie z życia syna.
Nie podobało jej się dosłownie wszystko. Mój wygląd, styl ubierania, sposób mówienia, choćby moja praca – architektka. Według Haliny Stanisławowej byłam „zbyt nowoczesna”, zbyt niezależna, „nie nadająca się na żonę”. Jej ideał kobiety – cicha, domowa, wiecznie wdzięczna – nie miał ze mną nic wspólnego.
Największym klątwą było to, iż razem z Jackiem popełniliśmy błąd – zamieszkaliśmy w jej trzypokojowym mieszkaniu w Łodzi. Dużo przestrzeni, tak. Ale metry nie robią domu ciepłym, gdy ściany są lodowate. Choć miejsca starczałoby dla wszystkich, Halina Stanisławowa robiła wszystko, byśmy ciągle się mijali. A za każdym razem miała coś do powiedzenia. Nie wprost, oczywiście. Przez zęby, aluzjami, „żartami”.
„Wczoraj twoja” – zaczynała, a potem padało cokolwiek: „nie posprzątała”, „śmiała się za głośno”, „powiesiła majtki tak, iż wstydziłam się przed sąsiadką”.
Starałam się nie reagować, ale kropla drąży kamień… Pewnego dwtakże wytrzymałam. Gdy zaczęła insynuować, iż „kobiety w takich spódnicach i bieliźnie” kojarzą jej się z „nieprzyzwoitymi paniami”, zapytałam północnym tonem:
— A skąd pani tak dobrze zna bieliznę tych dam?
Zbladła, przygryzła wargę i wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Jacek próbował łagodzić – prosił, bym nie eskalowała, a ją, by się nie wtrącała. Jednak to tylko dolało oliwy do ognia.
Kilka dni później zemściła się. Podrzuciła mi do torebki kartkę z koślawymi literami: „Spotkajmy się jak zwykle. Całuję”. Torba wisiała obok jego kurtki. Naturalnie, Jacek „przypadkiem” ją znalazł. Podał mi w milczeniu. Przeczytałam, uśmiechnęłam się – charakter pomyłka już znałam – i rzucłam: „Wiesz co? Wynajmujemy mieszkanie. Koniec.”
Nie protestował. Przeprowadziliśmy się do kawalerki na przedmieściach. Ciągle brakowało pieniędzy, ale Boże, jak łatwo było oddychać! Nie było jej spojrzeń, zgryźliwych uwag, zimnych talerzy, które „wyjątkowo” zapomniała podgrzać.
Halina Stanisławowa nie poddała się jednak. Zaczęła wzywać Jacka na „naprawy”: cieknący kran, skrzypiące zawiasy, iskrzące kontakty. Potem oczywiście była kolacja: suto zastawiona, z sałatkami, mięsem, pierogami. Syn wracał najedzony i martwy. Ja szykowałam obiad, a on tylko machnął ręką: „U mamy już jadłem…” I miałam ochotę krzyczeć.
Starałam się hamować, ale wszystko we mnie płonęło. Odzyskiwała go – kawałkiem mięsa, żarówką, szantażem i skargami.
Wtedy zrozumiałam: tutaj nie wygramy. Dopóki będzie godzinę drogi, będzie go ściągać z powrotem. Muszę zabrać go dalej.
Znalazłam rozwiązanie – dostałam pracę jako architektka w Poznaniu. Jackowi też zaproponowano stanowisko w dziale IT większej firmy. Znaleźliśmy mieszkanie, zaoszczędziliśmy trochę złotówek. I po pół roku wyjechaliśmy. Trzysta kilometrów. Ona została tam. My – tu.
Na początku dzwoniła codziennie. Naciskała. Płakała. Potem rzadziej. Teraz – tylko od święta. Chyba pojęła, iż przegrała.
A my? Wreszcie zaczęliśmy żyć. Razem, bez trucizny w powietrzu. Przygotowujemy się do rodzicielstwa. Spłacamy nasze malutkie, ale WŁASNE mieszkanie. Śmiejemy się. Kłócimy, godzimy się, planujemy. Bez strachu, iż za drzwiami zaraz pojawi się ona – z podejrzliwym spojrzeniem, wyrzutem, chłodem.
Wspominam tamte dni w Łodzi jak zły sen. Czasem myślę o nowej synowej Haliny Stanisławowej – Jacek ma przecież starszego brata. Teraz całą uwagę skupia na niej. A ja mogę tylko cicho współczuć. Albo milcząco się cieszyć, iż uciekłam. I ocaliłam naszą rodzinę.
Czasem największa siła nie leży w walce, ale w odważnym odejściu – by chronić to, co najcenniejsze.