Odnalezienie siebie w poniedziałek

newsempire24.com 5 dni temu

Odnalezienie siebie w poniedziałek

Tego poniedziałku Kinga obudziła się wcześniej niż zwykle. Nie z powodu budzika, nie z powodu hałasu — po prostu otworzyła oczy. Jakby wewnątrz niej wyłączył się mały silniczek, który przez ostatnie trzy lata ściągał ją z łóżka o wyznaczonej porze. Na zegarku było 6:42. Za oknem sypał mokry śnieg, szary i kleisty, jakby celowo próbował przedostać się przez szpary. Powietrze w mieszkaniu było gęste i obce. Coś w tym poranku od razu wydało się nie tak.

Leżała i nasłuchiwała, jak jęczy stary kaloryfer. Dźwięk był nierówny, czasem przechodzący w skrzypienie, jakby ktoś drapał się od środka. Pewnie znowu spadło ciśnienie. Albo w budynku zrobiło się zimno. A może i w niej samej zrobiło się chłodno — nikt przecież nie zmierzy, gdzie dokładnie nastąpiła awaria.

W kuchni wszystko stało na swoim miejscu: biały kubek z pęknięciem, lodówka obwieszona magnesami z miast, w których nigdy nie była, czerstwy chleb na desce do krojenia. Ręka sięgnęła do szuflady z karmą dla kota. Ale kota nie było. Już od roku. Mimo to — ręka żyła własnym życiem. Pamięć nie dawała za wygraną.

Kinga pracowała w punkcie ksero przy drukarni na obrzeżach Łodzi. Szósty rok. Pachniało tam papierem, tonerem, kawą z automatu i czyjąś wieczną przemęczeniem. Każdy dzień był jak kopia poprzedniego. Twarze — te same, rozmowy — oklepane, sens — dawno wymazany. Koledzy z pracy — przewidywalni: Wojtek z wiecznymi dowcipami o żonie, Ewa, która choćby w toalecie przez głośnomówiący omawiała swoje miłosne dramaty, i Zbyszek, starszy drukarz, dla którego życie skończyło się, gdy umarł jego ukochany pies. A ona — jakby od dawna nie człowiek, a funkcja, mechanizm w systemie, gdzie nie było miejsca ani na uczucia, ani na załamania.

Spojrzała w lustro. Twarz bez szczególnych cech. Nie stara, nie zmęczona. Po prostu obca. I w głowie przemknęło: „Po co?”. I natychmiast — pustka. Bo odpowiedzi nie było. I dawno już nie było.

Do pracy nie pojechała. Po prostu nie wyszła. Siedziała w autobusie i patrzyła, jak mija jej biuro, jakby to była dekoracja. A ona — widz, któremu choćby oklaski już się znudziły. Dojechała do innej części miasta, gdzie kiedyś, jeszcze w dziewiątej klasie, z Martą piły sok z kartonu i całowały się z chłopakami, których dawno zapomniała. Wtedy wszystko było inaczej. Słodko. Wolno.

Teraz na tym rogu stał budek w kolorze mięty z manualnie pisanym menu. Kinga kupiła latte z cynamonem — po raz pierwszy w życiu. Wcześniej nie znosiła tego smaku. Pociągnęła łyk i poczuła, jak język pali, a w środku — jakby ktoś delikatnie zapalił światło.

Włóczyła się po podwórkach, obserwowała, jak babcia kruszy chleb gołębiom, jakby dzieliła nie bułkę, a duszę. Jak nastolatek śmieje się, przewracając w śnieg. Jak kobieta w szaliku poprawia wózek. Wszystko to działo się jak w przedstawieniu, a ona wreszcie przestała grać i tylko patrzyła. I w tym patrzeniu było dziwne uczucie — nie bólu, nie szczęścia, ale czegoś ciepłego, ludzkiego. Jakby znowu pozwolono jej czuć.

O drugiej Kinga weszła do fryzjera. Spontanicznie. Bez zapisu.

— Co robimy? — spytała fryzjerka.

— Strzyżenie. Ostre. Tak, żeby mama się przestraszyła.

— Będzie, jak prosisz — uśmiechnęła się kobieta i sięgnęła po nożyczki.

Kosmyki spadały na podłogę jak przeszłość. Każdy — wspomnienie, uraza, stłumiony krzyk. Gdy wyszła z nową, krótką, śmiałą fryzurą, fizycznie poczuła się lżej. Jakby odszedł ktoś, kto zbyt długo siedział w jej wnętrzu i przeszkadzał oddychać.

Kupiła pieroga z kapustą, zjadła go na ulicy. Weszła do księgarni i wybrała najbardziej niepotrzebną książkę — „Wykłady z metafizyki”. Po prostu, by udowodnić sobie, iż może. Decydować. Wybierać. Być dziwna. Być sobą. Nagle roześmiała się. Naprawdę. Bez powodu. Łzy trysnęły z oczu, a przechodnie się odwracali. Ale jej to nie obchodziło. Bo po raz pierwszy to była ona — śmiejąca się, żywa.

Wieczorem wróciła do domu. Mama stała przy oknie, w tej samej bluzie, w której gotuje rosół w niedziele.
— Gdzie ty byłaś?
— Tylko chodziłam.
— Żyjesz?
— Tak.

— No to chwała Bogu — powiedziała matka i postawiła kociołek na kuchence.

Jadły w ciszy. Tylko łyżki stukały. Światło świecy migotało na parapecie.

— Jutro zwalniam się z pracy — oznajmiła Kinga. — I zapiszę się na kurs. Jeszcze nie wiem na jaki.

— Ważne, żebyś nie milczała — odparła matka. — Milczenie to jak pleśń. Niszczy wszystko.

I Kinga skinęła głową. Bo tego poniedziałku, w mieście pełnym mokrego śniegu i zmęczonych twarzy, po raz pierwszy od dawna poczuła się — nie kimś potrzebnym, nie powinna, nie adekwatną. Po prostu sobą. I nic więcej nie było potrzebne.

Idź do oryginalnego materiału