Znaleźli pod dębem: jak dwóch chłopców stało się naszymi synami
— Mamy teraz dwóch nowych synów. Znalazłem ich w lesie pod starym dębem. Będziemy ich wychowywać jak własnych — głos Piotra brzmiał dziwnie stłumione, jakby przedzierał się przez warstwę wody.
Agnieszka zastygła przy kuchence. Z garnka buchała para, zasnuwając okno mgiełką. Przez zaparowaną szybę dostrzegła sylwetkę męża z dwoma zawiniątkami w dłoniach.
— Co powiedziałeś? — postawiła powoli kubek na stole. — Jacy znowu chłopcy?
Drzwi otworzyły się gwałtownie. Piotr wszedł do kuchni, rozczochrany, w kurtce usianej igłami świerkowymi. W objęciach trzymał dwóch malców owiniętych w starą wełnianą narzutę. Jeden kurczowo ściskał wytartego pluszowego króliczka, drugi spał.
— Po prostu siedzieli pod dębem, jakby na kogoś czekali — wyszeptał Piotr, osuwając się na krzesło. — Wokół ani żywej duszy. Tylko ślady dorosłych, prowadzące w stronę bagna.
Agnieszka podeszła bliżej. Jeden z chłopców otworzył oczy — ciemne, przejrzyste. Czoło gorące, ale spojrzenie pełne świadomości.
— Co ty narobiłeś, Piotrek? — szepnęła.
W sypialni rozległ się szelest. Sześcioletnia Kinga, ich córka, wyszła na korytarz, przecierając oczy. — Mamo, kto to?
— To… — Agnieszka zawahała się.
— To Tymek i Sławek — pewnym głosem oznajmił Piotr. — od dzisiaj będą z nami mieszkać.
Kinga podeszła ostrożnie, wyciągając szyję. — Mogę ich przytulić?
Agnieszka skinęła głową. Słowa utknęły jej w gardle.
Dni popłynęły wartkim strumieniem codziennych obowiązków. Chłopcy okazali się młodsi od Kingi — mieli po trzy, może cztery lata. Bal się głośnych dźwięków, nie jedli mięsa, Sławek chował się za piecem, a Tymek płakał przez sen.
— Trzeba powiadomić opiekę społeczną — oznajmiła pielęgniarka Jadwiga, która przyszła obejrzeć dzieci. — Może ktoś ich szuka.
— Nikt ich nie szuka — odciął się Piotr. — Ślady prowadziły na bagna. To wszystko, co trzeba wiedzieć.
— Ludzie plotkują, Piotr. Po co ci dodatkowe gęby do wyżywienia? Przecież masz już… — Spojrzała wymownie na Agnieszkę.
— Kończ już — głos Agnieszki brzmiał jak brzytwa. — Co my już mamy?
— Nie mieszkacie nad morzem — mruknęła Jadwiga, odwracając się.
Nocami Agnieszka stała przy oknie. W ciemności kołysały się czubki sosen. W dziecięcym pokoju spała trójka: Kinga obejmowała chłopców, jakby ich broniła.
— Nie śpisz? — Piotr przytulił żonę od tyłu.
— Wspominam.
Wiedział, o czym myśli. Cztery lata temu, gdy wprowadzili się do tego domu na skraju lasu, stracili dziecko. Szybko, niemal niezauważenie. Potem już nie było kolejnego.
— Skoro udało ci się ich podnieść — Agnieszka odwróciła się do męża — to znaczy, iż ja nie mogę ich puścić.
Nie odpowiedział. Patrzył w stronę lasu, gdzie pod dębem zaczęła się ich nowa historia.
Po tygodniu chłopcy przestali się chować. Tymek nauczył Kingę lepić babki z piasku. Sławek głaskał sąsiedzkiego psa.
— Jak twoje rodzone — śmiała się sąsiadka. — Zwłaszcza ten z dołeczkiem w brodzie. Twoja kopia.
Piotr milczał. Ale wieczorem usiadł z dziećmi i zaczął opowiadać bajkę. Jego głos był cichy niczym leśny strumyk.
Dom stał się głośniejszy, bardziej zabiegany, ale i pełniejszy życia.
Minęło sześć lat. Jesień znów pomalowała las. Dom opleciony był dzikim chmielem, przy saunie wyrósł krzak rokitnika.
— Znowu dokuczają — rzucił plecak Tymek. — Mówią, iż nie jesteśmy prawdziwi.
— Dałeś mu w nos? — odwróciła się Kinga.
— Sławek dał. A potem siedział pod drzewem do wieczora.
Piotr wszedł, otrzepując deszcz z kurtki. — Znowo się— I znów stwierdzili, iż jesteśmy podrzutkami — dodał cicho Sławek, ale w jego głosie nie było już smutku, tylko harda duma.