Tata, oddaj mieszkanie – swoje już przeżyłeś. Po jego odpowiedzi córka rzuciła trzy słowa i trzasnęła drzwiami.
Kazimierz Nowak stracił żonę zaledwie pół roku temu. Razem z nią odeszło ostatnie oparcie w życiu. przez cały czas chodził do pracy – nie z konieczności, ale by zachować choć cień sensu. Praca była jego ratunkiem, kotwicą. W codziennej rutynie znajdował ulgę, chwilową, ale zawsze. Wieczorami coraz częściej zostawał na ulicy – błądził, nie chcąc wracać do pustego, zimnego mieszkania. Dom bez żony stał się niemym pudłem, gdzie echo jego kroków brzmiało straszniej niż cisza.
Dzieci – córka i syn – odwiedzali go rzadko. Coraz rzadziej. W końcu niemal przestali. Zdawało się, iż wraz z odejściem matki zniknęło wszystko, co choć trochę łączyło rodzinę. Kazimierz bał się samotności, ale jeszcze bardziej tego, iż stał się dla własnych dzieci jedynie niepotrzebnym starcem.
Łapał się na tym, iż wśród przechodniów wypatruje znajomych rysów. Wpatrywał się w twarze, mając nadzieję, iż ktoś się zatrzyma, powie „dzień dobry”, przytuli. Ale ludzie mijali go obojętnie. Serce bolało coraz mocniej – jeżeli nie od choroby, to od pustki.
Aż w końcu przyszła ona – Danuta, jego córka. Nie z troską, nie z ciepłem, ale z chłodną kalkulacją w oczach. Jej wizyty zawsze były krótkie, oschłe, i zawsze sprowadzały się do jednego tematu – mieszkania. Tym razem nie owijała w bawełnę.
– Tato, ile jeszcze możesz tak żyć? Mieszkasz sam w czteropokojowym mieszkaniu, to absurd. Sprzedaj je, kup sobie kawalerkę. Pieniądze oddaj mnie – mamy kredyt, dzieci potrzebują pokoju.
Milczał. Drżały mu ręce. Słowa utknęły w gardle.
– Danusiu, przecież to dom, który budowaliśmy z mamą. Nie mogę po prostu… – urwał.
Córka zerwała się z krzesła.
– Swoje już przeżyłeś, tato. Pomyśl chociaż raz o nas – jej głos drżał z irytacji.
– A ty pomyśl, kiedy znów przyjdziesz? – spytał cicho, prawie szeptem.
Stała już w drzwiach. Obróciła się i rzuciła:
– Po twoim pogrzebie.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, który rozdarł ciszę jak wystrzał. Kazimierz siedział nieruchomo, sparaliżowany. W końcu zebrał siły i wybrał numer syna.
– Wojtek, porozmawiaj ze mną. Była u mnie… znowu o mieszkanie… Nie chcę go sprzedawać – głos mu się załamał.
Po drugiej stronie usłyszał westchnienie.
– Tato, no co ty adekwatnie chcesz? Jesteś sam, mieszkanie ogromne. Szczerze mówiąc, ja też nie odmówiłbym pomocy. Mam stary samochód, chciałbym nowy. Sprzedawaj, nie bądź skąpy.
– A ty kiedy przyjedziesz? – zapytał z nadzieją.
– Jak sprzedasz mieszkanie – przyjadę.
Nie dokończył. Odłożył słuchawkę. Wziął płaszcz i wyszedł. Ciężar w sercu rozpierał klatkę piersiową. Powietrze zdawało się gęste, lepkie. Szedł, nie patrząc przed siebie, aż znalazł pustą ławkę nad stawem. Usiadł. Głowa opadła mu na piersi. Serce biło wolno, z wysiłkiem. A potem… po prostu przestało.
Kazimierz Nowak umarł sam. Wśród drzew, pod szarym niebem, z telefonem w kieszeni. Nikt na niego nie czekał. Nikt go nie szukał. Nikt go nie kochał. Jego serce nie wytrzymało nie zdrady – obojętności. Nie był nikomu potrzebny jako człowiek ani jako ojciec. Tylko jako właściciel metrów kwadratowych.
A już następnego dnia w mieszkaniu znów zatrzasnęły się drzwi. Przyszła Danuta – z kluczami. Z oczami pełnymi nie łez, ale kalkulacji. I Wojtek – z nowym samochodem na parkingu. W mieszkaniu pachniało kurzem i samotnością. A na stole – stare zdjęcie. Gdzie wszyscy razem. Z mamą. Z tatą. Szczęśliwi. Kiedyś.
Ale szczęście, tak jak miłość, odchodzi. jeżeli mierzy się je metrami i kwadratami.